Straciłam dwa ostatnie odcinki z powodu przywożenia desek z Wambierzyc. Nie wiem, jak się skończyła historia Człowieka z drugiej ręki. Musiał umrzeć, jak każdy. Może pomylono ciała i pochowano go pod innym nazwiskiem. Może w czasie pogrzebu obok odbywał się inny pogrzeb, kogoś ważniejszego, a muzyka orkiestry dętej zagłuszała rutynową odbitą najpierw na ksero i wyuczoną na pamięć przemowę księdza.
Biel
Przyjechali białym samochodem. R. wyszedł do nich i pomagał im wyciągać torby z bagażnika. Stali chwilę przy aucie – R. zawsze podziwia samochody gości. Pyta o rocznik i ile pali. Obie suki tańczyły wokół z radości, a potem Janka, jak zwykle, usadowiła się na siedzeniu kierowcy.
Ich samochód był biały, bielutki. Wyszłam na schody i pomachałam im ręką. Ona już szła w moją stronę, patrzyła pod nogi na stromą ścieżkę. Biel samochodu była tłem dla jej smukłej sylwetki. Spływała z białego ekranu, jak postać, który wychodzi z filmu i znika w mroku widowni. Ja byłam tą widownią. Patrzyłam na nią uśmiechałam się i zdałam sobie sprawę, że wszelka biel jest sprzeczna z naturą. Nie ma jej w przyrodzie. Nawet śnieg nie jest biały; jest szary, żółty, błyszczy złoto, potrafi być niebieski czy grafitowy. To dlatego buntują się białe obrusy i prześcieradła, dlatego uparcie żółkną jakby chciały pozbyć się tego nierealnego makijażu. Znane proszki do prania temu nie poradzą. Jak wiele ludzkich wynalazków, będą tylko zwielokrotniały złudzenie, odbijając światło.
Lipcowa pełnia
Marta widziała, że wynosiliśmy krzesła na taras i ustawialiśmy je jedne za drugimi w dwa, może trzy rzędy.
Przepychaliśmy się w drzwiach z tacami pełnymi szklanek i kieliszków; dźwięczały potrącone łyżeczki w filiżankach, szurały przesuwane taborety. Niektórzy z nas już zajęli miejsca. Siedząc, rozmawialiśmy półgłosem, tym samym jednostajnym tonem, który towarzyszy zapełnianiu się widowni teatralnej. Ze słów nic nie wynika, są ledwie słyszalne, markują zdania, poruszają powietrze jak nasiona dmuchawca.
Z szeleszczących pudełek wyciągaliśmy białe papierosy.
Ktoś podawał komuś nad głowami innych kubek czy talerzyk, ktoś wracał do sieni po sweter. R. przyniósł dwie butelki z winem i postawił je na ogrodowym stoliku. Na jego szyi wisiała lornetka. Któraś z kobiet oparła się o drewnianą balustradę i sprawdzała nastawienie aparatu fotograficznego. Młody człowiek z brodą patrzył na zegarek i nagle wszyscy zaczęli sprawdzać czas, i światło w sieni nagle zgasło, a dom stał się ciemny, taki jak był zawsze. Tylko czerwone ogniki papierosów, jak przejrzałe robaczki świętojańskie, poruszały się w górę i w dół, wyznaczając w ciemności szlaki, po których dłonie wędrowały do ust.
Marta zapięła sweter, bo od lasu płynęły już fale chłodu. Noc była cicha i głucha. Świerszcze jeszcze nie istniały.
I teraz Marta usłyszała nagłe poruszenie na tarasie. Westchnęliśmy z zachwytem, a czyjś kobiecy głos powiedział:
– Jest.
Marta odwróciła wtedy głowę i zobaczyła to samo, co widzieliśmy my – cienki, ogromny, krwistoczerwony pasek nad linią horyzontu, dokładnie między dwoma świerkami. Aparat pstryknął, lornetka delikatnie uderzyła o plastikowe guziki koszuli. Czerwona kreska zaczęła rosnąć i zmieniła się w kopułę – na horyzoncie wyrosła wielka świetlista pieczarka. Rosła w oczach, zmieniała się w półokrąg, a potem było już oczywiste, że zza krawędzi świata rodził się księżyc. Dwa świerki trzymały go między sobą jak dziecko.
Aparat pstrykał dyskretnie raz za razem, aż wreszcie księżyc uwolnił się od ziemi, odbił od czarnej linii horyzontu i chwiejąc się niepewnie, popłynął w górę. Był ogromny.
Ktoś z nas zaczął klaskać z namaszczeniem i do tych oklasków przyłączyły się inne dłonie. Kiedy księżyc opuszczał bezpieczną przestrzeń między dwoma świerkami, jego kolor powoli zmieniał się – najpierw był żółty, potem biały, a potem zielonkawy. Nad czubkami drzew widać było wyraźnie rysy jego twarzy.