Выбрать главу

Borowik ponury w śmietanie

Przyjechali znajomi z Wałbrzycha i poczęstowałam ich grzybami. W ostatniej chwili zapytali, co to za grzyby, a gdy im powiedziałam – nie jedli. Tak jakby jedzenie czy niejedzenie czegoś mogłoby nas uratować przed śmiercią. Umiera się bez względu na to, czy się zjada to, czy tamto, czy się robi to, czy tamto, czy się myśli to, czy tamto. Wygląda na to, że śmierć jest momentem bardziej naturalnym niż życie. Taka olszówka, zanim w nowoczesnych przewodnikach została uznana za trującą była smacznym grzybem. Jadły ją całe pokolenia, bo rośnie wszędzie. Gdy byłam dzieckiem, zbierało się ją do osobnego koszyka, żeby potem długo ją gotować, a wodę odlać. Teraz się mówi, że olszówka zabija powoli, atakuje nerki, odkłada się gdzieś we wnętrznościach i niszczy. Jedząc olszówki pozostaje się więc w tym samym momencie żywym i martwym jednocześnie. W jakimś procencie jest się żywym, w jakimś procencie martwym. Trudno powiedzieć, kiedy jedno przechodzi w drugie. Nie wiadomo dlaczego ludzie przywiązują wielką wagę do tego jednego, krótkiego momentu albo – albo.

Borowika ponurego w winie i w śmietanie robi się tak: około kilograma borowików ponurych

4 łyżki masła

ćwierć szklanki białego wytrawnego wina (najlepiej czeskie ze słoneczkiem)

szczypta pieprzu,

szczypta papryki ostrej

sól szklanka śmietany

pół szklanki utartego oscypka.

Grzyby smaży się przez 5 minut na maśle. Dolewa wino i dusi jeszcze 3 minuty. Potem dodaje się pieprz, paprykę i sól, wlewa śmietanę, wsypuje ser i miesza. Podaje się na grzankach albo z ziemniakami.

Upały

W gorące dni przez całe południe Marta siedziała w słońcu przed domem i ze swojej ławeczki obserwowała nasz dom. Miała na sobie zawsze ten sam sweter, pod nim jej skóra musiała się nagrzewać i pocić. Na przełęczy, pod krzakiem czarnego bzu leżał motocykl wopisty. Obok – wopista z lornetką zamiast oczu patrzył na Martę i na nas. Jeszcze wyżej, na bezchmurnym znieruchomiałym niebie falował jastrząb, o którym mówiliśmy Duch Święty, bo poruszał się tak, jak Duch Święty poruszać się powinien, bez wysiłku i wszystkowiedzące Oglądał wopistę, który patrzył na Martę, która patrzyła na nas. Przez cały upalny miesiąc Marta widziała to samo.

Całe dnie siedzieliśmy na drewnianym tarasie. Kiedy tylko słońce wyszło zza jabłonek, rozbieraliśmy się prawie do naga i pokazywaliśmy niebu białe ciała. Smarowaliśmy kremem skórę, a nogi wyciągaliśmy na dostawianych krzesełkach. Podążaliśmy twarzą za słońcem. Koło południa znikaliśmy na chwilę w sieni -piliśmy kawę – a potem znów leżeliśmy w słonecznych plamach.

Chwała Bogu, że istnieją chmury, które choć na chwilę dają ukojenie ich skórze, myślała pewnie Marta. Po południu nasza skóra stawała się czerwona, więc Taki-a-Taki, który jak zwykle przechodził tamtędy do Rudy, poradził nam za którymś razem, żebyśmy posmarowali ją zsiadłym mlekiem.

Marta widziała ruchy naszych ust, bo nawet leżąc gadaliśmy. Nawet nie patrząc na siebie. Słońce leniwie fałszowało nasze słowa. Ale co można mieć do powiedzenia, kiedy pod powiekami kwitnie rozżarzona kula? Nasze usta ruszały się i czasem wiatr przynosił Marcie strzępki słów. Marta wiedziała, że się męczymy. Widziała, jak od czasu do czasu któreś z nas wstawało i przechodziło przez chłód sieni na drugą stronę domu, gdzie był jeszcze pas cienia. Tam staliśmy samotnie, pojedynczo, a nasze nienawykłe do milczenia usta rozchylały się bezrobotne; szczęka wyzwolona ze słów kołysała się jak opuszczona huśtawka. To była przeczekalnia, odpoczywalnia – na tym tylnym tarasie, gdzie nie myśli się i nie mówi. Skóra studziła się, rozogniony wzrok ciemniał, czas na powrót stawał się rytmiczny. Trwało to jakąś chwilę, a potem znowu wracaliśmy na słońce.