Słowa
Cały wieczór piliśmy czeskie wino ze słoneczkiem i mówiliśmy o nazwach. Kim był ten facet, który nocami zamieniał niemieckie imiona przestrzeni na polskie? Czasami miał przebłyski poetyckiego geniuszu, czasem strasznego słowotwórczego kaca. Nazywał od początku, stwarzał ten górzysty, nierówny świat.
Z Vogelsbergu zrobił jakąś Nierodę, Gotschenberg przechrzcił patriotycznie na Polską Górę, z melancholii Fluchtu została mu banalna Rzędzina, ale za to Magdal-Felsen zamienił na Bógdał. Dlaczego Kirchberg stał się Cerekwicą a Eckersdorf Bożkowem, tego się nigdy nie domyślimy.
A przecież słowa i rzeczy tworzą przestrzenie symbiotyczne, jak grzyby i brzozy. Słowa wyrastają na rzeczach i dopiero wtedy są dojrzałe w sens, gotowe do wypowiedzenia, gdy rosną w krajobrazie. Wtedy dopiero można się nimi bawić jak dojrzałym jabłkiem, obwąchiwać je i smakować, lizać po wierzchu, a potem z trzaskiem przełamywać na pół i badać wstydliwe soczyste wnętrze. Takie słowa nigdy nie umrą bo potrafią uruchamiać inne swoje znaczenia, rosnąć w stronę świata; chyba że umrze cały język.
Z ludźmi pewnie jest podobnie, bo nie mogą żyć w oderwaniu od miejsca. Więc ludzie są słowami. Dopiero wtedy stają się realni.
Może to miała na myśli Marta, kiedy powiedziała coś, co mną wstrząsnęło: „Jeżeli znajdziesz swoje miejsce
– będziesz nieśmiertelna”.
Ergo Sum
Ergo Sum jadł ludzkie mięso. Było to wczesną wiosną czterdziestego trzeciego roku, gdzieś między Workutą a małą stacją Krasnoje. Zostawili ich pięcioro w budzie przy torach, bo mieli rozładować następne wagony, ale pociąg nie przyjechał. W nocy spadł śnieg, jeszcze większy, jeszcze bardziej biały niż ten, który już leżał. Wygrzebywali spod śniegu gałązki, resztki trawy i to jedli. Skrobali z desek szopy stare porosty. Dobrze, że wokoło był las – ogień ogrzewał ich ciała, bo nie miały już czym ogrzewać się same od środka. Ergo nie pamiętał imion towarzyszy; udało mu się je zapomnieć, ale nie udało mu się zapomnieć twarzy człowieka, który zamarzł i którego ciało jadł. Człowiek musiał zamarznąć w nocy, bo rano leżał skulony przy tlącym się ognisku, z nadpalonym butem, jakby wkładając nogę do ogniska chciał sobie przypomnieć, że żyje, gdy umierał. A może noga wpadła do ognia już po śmierci. Był łysawy i miał rudawy zarost. Ergo zapamiętał, że blade wargi odsłaniały zmasakrowane szkorbutem dziąsła.
Ojciec Ergo Suma był wiejskim nauczycielem. Mieszkał pod Borysławiem. Nazywał się bardzo zwyczajnie -Wincenty Sum, ale w przypływie podejrzanie dobrego humoru dał synowi na imię Ergo. Ergo Sum to brzmi dumnie – tak mu się wydawało. Potem żałował, że nie obdarzył syna dwoma imionami, byłoby szlachetniej, cywilizowanie, byłby to znak, że naród, a z nim Wincenty Sum i jego dzieci, należy do Zachodu. Ergo Sum studiował we Lwowie historię i literaturę klasyczną. Gdy go wywieźli, miał dwadzieścia cztery lata. Ten, który zamarzł, leżał zwinięty w kłębek, przykryty derką spod której wystawał nadpalony but. Czapka uszanka zsunęła mu się z głowy i odsłoniła łysinę. Jego twarz miała ludzkie rysy, lecz nie była już ludzka. Wynieśli go bez słowa za budę i położyli w zaspie. Śnieg sypał z nieba jak piasek – drobny, ostry, agresywny. Po kilku godzinach zasypał wszystkie ślady. Jednak Ergo Sum myślał o tym zamarzniętym człowieku i przed oczami miał wciąż ten nadpalony but. Próbował sobie przypomnieć, co tamten mówił, co robił, jaki miał głos, ale nic nie pamiętał. Zapomniał wszystko, zupełnie tak, jakby nigdy nie było z nimi tego człowieka w nadpalonym bucie. Pili podgrzany, roztopiony śnieg i nie odzywali się do siebie. Zerwała się zamieć i wszystko naokoło wyło i trzeszczało. Śnieg przesypywał się przez szpary w ścianach i układał się w białe foremne stożki, jakby był żywym stworzeniem, które przyszło w odwiedziny, jakby był mieszkańcem międzygwiezdnych przestrzeni i na tę noc wybrał nocleg na Ziemi. Rano wciąż wszyscy byli żywi. Któryś z nich wyszedł na zewnątrz i zaraz wrócił. „Zasypało go. Nic już nie widać. Teraz nigdy go już nie znajdziemy”, powiedział z rozpaczą.