A więc Platon. Widział ich, jak rozmawiali, czterech albo pięciu mężczyzn półleżących na kamiennych łożach. Nagie ramię, skóra, choć może już niemłoda, ale gładka, zdrowa i złocista, refleksy słońca na spiętym spinką chitonie, dłoń z pucharem lekko uniesiona, szpakowate, krótko przycięte włosy na skroni. To ten starszy. I dwóch młodszych; ciemnowłosi, ciemnoocy o pełnych wargach. Jeden z nich to Fajdros, myśli Ergo Sum. Czwarty podnosi się i mówi na siedząco, i ręką w powietrzu wystukuje rytm wypowiedzi. A młody chłopiec dolewa wino, a talerze pełne są winogron i oliwek, choć Ergo Sum nie był pewien, jak wyglądają oliwki. Sądząc z samego słowa, musiały być gładkie, sprężyste, a ich tłusty sok spływał na wargi, gdy zęby przegryzły skórkę. Słońce nagrzewa kamienne chodniki, unicestwia każdą zabłąkaną kroplę wody. Nie istnieje słowo na określenie mgły, śnieg jest mitem, który czai się w nocnych opowieściach, ale nikt w niego nie wierzy. Woda występuje tylko jako Okeanos albo jako wino. Niebo jest jedną wielką tęczówką bogów. Ergo Sum za oknem miał ciemne podwórko z trzech stron obudowane domami, a z czwartej osłonięte zalesionym stokiem. Żeby zobaczyć niebo, trzeba było podejść tuż do szyby i spojrzeć prosto w górę. Najczęściej było perłowoszare.
Jego mieszkanie mieściło się w starej niskiej kamienicy przy rzece. Składało się z kuchni, łazienki wyłożonej lazurowymi kaflami, dwóch pokojów i oszklonej werandy, z którą nie wiadomo było, co zrobić. Zimą zamykał ją i jeszcze uszczelniał drzwi szmatami. Latem gimnastykował się tam przy porannej audycji radiowej przed wyjściem do szkoły. Stała tu deska do prasowania, której używała jego gosposia do nadania wymaganej gładkości jego białym, nieskazitelnym koszulom, i stara niemiecka maszyna do szycia. Myślał, żeby uprawiać tu kwiaty w doniczkach, takie jakie widział na innych werandach. Nie wiedział jednak, jak się do tego zabrać. Stary kawaler i kwiaty. Ergo Sum miał nadzieję, że się kiedyś ożeni i wtedy to mieszkanie będzie w sam raz. Teraz było za duże. Raz w tygodniu sprzątała je pani Eugenia. Pastowała brązowe podłogi tak, że błyszczały, a na zakończenie piekła panu profesorowi placek – zawsze taki sam, zmieniały się tylko owoce. Zimą i jesienią były jabłka, latem jagody albo maliny. Wiosną w maju, musiał być rabarbar przynoszony z targu w wiązkach. Ergo Sum zawsze już kojarzył zapach pasty do podłóg z zapachem świeżo upieczonego ciasta. Robił sobie dzbanek herbaty i na chybił trafił sięgał na platońską półkę, najważniejszą rzecz w domu, wyciągał jeden z tomów i czytał.
Jaka to rozkosz, jaka słodycz życia – siedzieć w chłodnym domu, pić herbatę, pogryzać ciasto i czytać. Przeżuwać długie zdania, smakować ich sens, odkrywać nagle w mgnieniu sens głębszy, zdumiewać się nim i pozwalać sobie zastygać z oczami wklejonymi w prostokąt szyby. Herbata stygnie w delikatnej filiżance; nad jej powierzchnią unosi się koronkowy dymek, który znika w powietrzu, zostawiając ledwie uchwytny zapach. Sznureczki liter na białej stronie książki dają schronienie oczom, rozumowi, całemu człowiekowi. Świat jest przez to odkryty i bezpieczny. Okruszki ciasta wysypują się na serwetę, zęby dzwonią leciutko o porcelanę. W ustach zbiera się ślina, bo mądrość jest apetyczna jak drożdżowe ciasto, ożywiająca jak herbata.
Przy łóżku miał Diogenesa Laertiosa, który służył mu jako czytadło przed snem, a czasem sięgał po niego tak sobie, znienacka, gdy zmęczyły go klasówki czy monotonne gadanie radia, otwierał na chybił trafił i czytał o herosach, ludziach wielkich, niezwykłych. Wielki Tales, który pierwszy odważył się mówić o nieśmiertelności duszy, Ferekydes, nauczyciel Pitagorasa, Sokrates i jego daimonion, który przepowiedział mu jego chwalebną śmierć, Epikur („Nie można żyć przyjemnie, jeżeli się nie żyje mądrze”), Empedokles („Tym, co łączy cztery elementy, jest miłość”) i niezwykły Archemanes z Metapontu, autor O dwoistości rzeczy (każda rzecz ma swą podwójną naturę), ale ponad wszystko Platon.
A potem zdarzyła się ta dziwna rzecz. Znał Platona prawie na pamięć, ale jakoś nigdy nie zauważył jednego fragmentu. W ósmej księdze Państwa jest pewne zdanie, które nagle odkrył i które go poraziło. Zamarł, gdy je przeczytał i pojął jego sens: „Kto skosztował ludzkich wnętrzności, ten musi stać się wilkiem”. Tak, właśnie tak było napisane. Ergo Sum wstał, przeszedł się do kuchni, spojrzał w kuchenne okno z widokiem na kamienicę obok i już myślał, że udało mu się zapomnieć. Włączył radio, leciała jakaś muzyka, zupełnie obojętna. Pogrzebał w szufladzie, zerwał kartkę z kalendarza, ułamaną zapałką wygrzebał z zębów resztki ciasta, lecz to wszystko na nic. W umyśle Ergo Suma pojawiły się pierwsze kryształy mrozu, które teraz rozprzestrzeniały się na wszystkie strony, zamrażając wszystko, co napotkały po drodze. Kuchnia była ta sama i ten sam widok, i zapach herbaty jeszcze wisiał w powietrzu, i muchy czule obmacywały trąbkami okruszki ciasta, ale już zapanował ten straszny pusty krajobraz wiecznej zimy. Wszędzie białe, mroźne przestrzenie, ostre krawędzie, chłód i skrzypienie śniegu.