Выбрать главу

Sprawdzał to zdanie kilka razy dziennie, bo wydawało mu się, że mogło mu się wydawać. Podświadomość lubi robić psikusy. Potem sprawdził to w innych wydaniach, w innych egzemplarzach, w tłumaczeniach na polski, rosyjski i niemiecki. To zdanie istniało i napisał je Platon. Było więc prawdziwe. Jakie dziwne są niektóre myśli, jak się rozrastają jakby miały naturę drożdżowego ciasta przed upieczeniem (Te kulinarne skojarzenia; jakże nisko upadłem, myślał Ergo Sum). Jedno zdanie i jeden obraz wypełniły życie Ergo Suma. Wziął zwolnienie, chociaż były już matury, i teraz siedział w fotelu. Wieczorem zaczynał się pocić, a jego skóra stawała się szorstka. Bał się spojrzeć na swoje ręce. Budziło go szczękanie własnych zębów. Aż którejś nocy nad domami na krótko pojawił się pełny księżyc i Ergo Sum zawył. Zatkał sobie dłońmi usta i paznokcie wpił w policzki, ale to nie pomogło. Wył do środka i, dziwne, przynosiło mu to ulgę zupełnie fizyczną jakby długo wstrzymywał oddech, a teraz wreszcie odetchnął.

Cierpiał tylko wtedy, kiedy się miotał, kiedy nie pozwalał sobie na tego wilka, kiedy nie był już człowiekiem, historykiem o śmiesznym nazwisku, i nie był jeszcze zwierzęciem. To właśnie bolało jak diabli. Bolało go całe ciało, każda kosteczka i każdy mięsień, a do tego to straszne przerażenie, przy którym śmierć byłaby tylko łagodnym muśnięciem. Tego Ergo Sum nie potrafił wytrzymać i trudno mu się dziwić. Dlatego nagle puszczał to całe kurczowe trzymanie się życia, w jednej chwili rezygnował z walki, osuwał się w sobie na samo dno i leżał tam, dysząc ciężko. Nie wiedział, jak to się stało, że górę brał teraz wilk. Ergo Sum ruszał do parku, między trawy na zboczach, w nocne ogródki działkowe, w cmentarne grządki, byleby dalej od ludzi i smrodu ich domów. Pamięć mu się zacierała tak, że następnego ranka nie był w stanie powiedzieć, gdzie był zeszłej nocy.

Kwitły kasztany, kiedy Ergo Sum pojechał do Wrocławia, do bibliotek i dowiedział się z nich, że jest to klasyczny przypadek wilkołactwa. A chodząc po tym wciąż niewiarygodnie zniszczonym mieście, raz po raz patrzył na swoje dłonie, czy nie porasta ich czasem siwa szczecina. Weszło mu to nawet w nawyk, kiedy się zamyślał, tracił czujność, kiedy się zapędzał w tunele wyobrażeń przyszłości, w wyimaginowane dialogi z lekarzami, psychiatrami, znachorami, a nawet z tym nieżyjącym przecież człowiekiem, którego jadł, wyciągał automatycznie przed siebie dłonie i wracał do tej rzeczywistości, w której należały one do Ergo Suma, nauczyciela gimnazjum z Nowej Rudy.

Tak było przez całe wakacje. A musiał to być chyba pięćdziesiąty rok, bo lato było chmurne i wilgotne. Trawy rosły wysokie i tłuste, krzaki wypuszczały potężne pędy i widać było, że wilgoć służy roślinom. Ludzie byli za to niezadowoleni i przesiadywali na werandach, grając w remika i popijając wódkę. Wtedy przyszła lipcowa pełnia księżyca i była to trzecia pełnia wilkołactwa Ergo Suma. Przygotował się do niej starannie. W sklepie ogrodniczym kupił sznur, pozmieniał zamki w drzwiach, a nawet załatwił sobie -mój Boże, gdyby się o tym ktoś dowiedział! – odrobinę morfiny. Wszystko było jak w teatrze – chmury się rozstąpiły i pokazała się wisząca bomba księżyca. Wschodził nad działkami, zaplątał się jeszcze w owocowe drzewa, a potem zaraz wystrzelił w niebo, tak że było widać, jak sunie do góry, biorąc w posiadanie cały świat. Ergo Sum spał przywiązany do krzesła.