Выбрать главу

Jednak niewielu z von Goetzenów miało dzieci. Może dlatego żeby nadmiernie nie zagęszczać pałacu. Innym rodziło się jedno. Dwoje dzieci to była rzadkość, jak te bliźniaki. Dzieci wprowadzały w życie pałacu pewien harmider, ale wystarczyło ładnieje ubrać, pozwolić im pomazać buzię świeżymi poziomkami i wtedy stawały się żywymi obrazkami kwitnącego rodu, wiosny, metaforami rozkwitu albo niewinności, jak kto chciał.

Kolacje na werandzie przeciągały się do późnej nocy. W ogrodzie zapalano lampy, tak żeby podkreślały bajecznie potężne lipy. Któreś pokolenie von Goetzenów dobudowało do werandy ogród zimowy, pełen bluszczów, filodendronów i fikusów. W najcieplejszej części ogrodu rosły kaktusy, a jeden z nich kwitł raz do roku, zawsze o tej samej porze, tej samej nocy. Wtedy urządzano bal, spraszano krewnych z najdalszych okolic albo sąsiadów z innych pałaców i bawiono się do rana. Kwiat był wprawdzie niepozorny, przypominał kwiat ostu, i do tego nieduży. Uwieczniano go jednak na portretach i potem na fotografiach. Starzeli się pogodnie i zdrowo. Nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś długo chorował, stracił władzę umysłu, poddał się paraliżom, sklerozom, nadciśnieniu i tym wszystkich chorobom, które poza pałacem trapią życie starszych ludzi. Może tylko częściej siadały na nich muchy, które zawsze skądś wiedzą najlepiej, kto jest pierwszy w kolejce do śmierci. Najwyżej słabli, najpierw niezauważalnie, rok po roku, potem dzień po dniu, ale i tak znajdowali dość sił, żeby rysować plany rozbudowy któregoś ze skrzydeł lub porządkować fotografie czy spisywać swoje wspomnienia. Albo cudze, bo własnych nie mieli zbyt wiele. Kiedy byli starzy, przenosili się do tych pokoi wyłożonych tureckimi dywanami, których okna wychodziły wprost na rabaty kwiatowe. Stamtąd przez te okna naprzykrzali się ogrodnikom: że nie tak tną róże, że azalia za wysoka, że kępy georginii zarosły trawą że nie dość pachnie jaśmin. Pałacowy dentysta delikatnie zachęcał ich do częstego wyciągania z ust sztucznej szczęki. Ich dziąsła bowiem stawały się, zupełnie jak na początku, coraz bardziej miękkie i zarastała je czuła śluzówka właściwa niemowlętom. Niechybny znak zbliżającej się śmierci.

A von Goetzenowie zawsze umierali pięknie i łagodnie. Śmierć przychodziła na nich jak mgła, jak nagła przerwa w dostawie prądu – ich oczy gasły, ich oddech spowalniał się i wreszcie zamierał. Stojącym przy łożu śmierci wystarczało tylko zamknąć zmarłemu powieki i rozejść się do swoich zajęć. Pogrążyć się w nagrzanym powietrzu werand i zimowych ogrodów, wśród chłodu korytarzy na parterze, w szeleście kartek ilustrowanych książek o ogrodnictwie i sztuce, w słonecznym letargu na tarasie, gdzie powietrze przynosiło zagadkowe głosy ludzi i zwierząt ze wsi. Po tym, który odszedł, zostawały zdjęcia, kwiatowe rabaty, dzienniki podobne do innych, szafa pełna zetlałych ubrań, jakieś okruchy w pościeli, ale zaraz potem jego pokój zajmował ktoś inny. Było więc tak, jakby nigdy nie umierali. Poza tym, cóż, na skutek rodzinnych mariaży wszyscy byli do siebie podobni, dlatego nie odczuwało się braku konkretnej pojedynczej osoby. Ktoś inny wystawiał głowę z okna przy rabatach i tym samym głosem dawał wskazówki ogrodnikowi: że nie tak tnie róże, że azalia za wysoka, że nie dość pachnie jaśmin. Można więc powiedzieć, że w pałacu nie umierało się nigdy.

Życie jest piękne, mimo tych strasznych rzeczy, o których mówią o nim inni. Jest piękne – i to zdanie mogłoby zostać dewizą i widnieć tuż przy herbie.

Życie jest piękne. Świeże poranki wpadają w otworzone okna i lęgną się dalej na miękkich dywanach. Wielkie lustra odbijają skrawki niebieściutkiego nieba, tak przejrzystego, że przebija przez nie czerń kosmosu. Woda jest po to, żeby ciepłym strumieniem obmywać ciało i napełniać porcelanowe wanny, stojące na mosiężnych nogach. Słońce jest po to, żeby ogrzewać tarasy i rzucać zabawne refleksy na posadzkę oranżerii. Deszcz przychodzi, żeby podlać kwiaty, oraz po to, by dać wytchnienie ludziom przy kartach w salonie. Noc – to jasne, musi być chwila przerwy w przyjemnościach.