Dachy w Heidelbergu są typowo niemieckie – czerwone i stalowe. Strzeliste zwieńczenia kościołów mają antracytowy kolor, który uspokaja oczy. Po wykładach szedł spacerem na zamek i patrzył z góry na miasto szemrzące wieczorami od taniego studenckiego wina z jabłek i naukowych teorii.
Istnieje jakiś ulotny związek między religią ludzi a dachem domu. Pierwsze skojarzenie jest banalne – że to najwyższa sfera. Nic z tego skojarzenia nie wynika. Chodzi o co innego. Jonas Gustaw Wolfgang wpadł na to kiedyś, patrząc właśnie z tarasów heidelbergowskiego zamku na miasto – zarówno dach, jak i religia jest ostatecznym zamknięciem, jest zwieńczeniem, które jednocześnie zamyka przestrzeń, oddziela ją od reszty przestrzeni, od nieba, od wysokości i strzelistej nieskończoności świata. Dzięki religii można normalnie żyć i nie przejmować się wszelką nieskończonością która inaczej byłaby nie do zniesienia; a w domu schować się bezpiecznie przed wiatrem, deszczem i radiacjami kosmosu. Chodzi tu o coś w rodzaju klapy, rozłożenia parasola, ukrycia się, zasunięcia włazu, a więc oddzielenia się, umknięcia w bezpieczne, dobrze znajome, umeblowane obszary.
Nożownicy
Zajmowali się śpiewaniem swoich psalmów i robieniem noży. Robili ostrza lepiej niż ktokolwiek na całym Śląsku; oprawiali je w drewno jesionowe, w starannie wypolerowane trzonki, w których każda ludzka dłoń natychmiast się zakochiwała. Sprzedawali je raz w roku, wczesną jesienią gdy na drzewach dojrzewały jabłka. Robili wtedy coś w rodzaju jarmarku i ludzie ciągnęli do nich z całej okolicy, kupowali po kilka, nawet kilkanaście noży, żeby je potem odsprzedać z zyskiem. W czasie takich jarmarków ludzie zapominali, że oni są innej wiary, wierzą w innego Boga i gdyby się uprzeć, można by było łatwo im to udowodnić i przegnać, gdzie pieprz rośnie. Ale wtedy kto robiłby takie noże?
Kiedy rodziło się im dziecko, lamentowali, zamiast się cieszyć. Gdy ktoś umierał, rozbierali go do naga, wkładali do dziury w ziemi i pląsali nad otwartym grobem.
Ich osada leżała na końcu pasma wzgórz, które rozdzielały dwa górskie łańcuchy. To był kamienny budynek i wokół niego kilka małych lepianek, bez okien, bez kominów, wyglądały jak budy dla psów. Te izby pełne były noży. Trzymali je jak sery do wędzenia – przywiązane ostrzami na dół u drewnianych pował. Przeciąg kołysał nimi, a one dzwoniły o siebie jak dzwonki. Ludzie bez strachu chodzili pod tym niebem pełnym ostrzy. Koniuszki stali dotykały ich głów, namaszczały ich do śmierci.
Uznawali bardzo osobliwy początek świata – że materia jest afektem ducha. Że duch zapomniał, zdekoncentrował się w swoim bezkresnym spokoju i doświadczył czegoś, czego doświadczać duch nie powinien – afektu, przemożnej emocji. (Teologowie głowili się potem, jakież to mogło być uczucie. Przerażenie? Rozpacz, że się istnieje i nie ma z tego istnienia ucieczki? Ale o tym nigdzie nie jest jasno powiedziane).
Nożownicy wierzyli, że dusza – to nóż wbity w ciało. Zmusza je do przeżywania nieustannego bólu zwanego życiem. Ożywia ciało i zarazem je zabija. Ponieważ każdy dzień życia jest oddalaniem się od Boga. Gdyby człowiek nie miał duszy, nie cierpiałby. Żyłby jak roślina w słońcu, jak zwierzę, które pasie się na słonecznych pastwiskach, a tak z duszą w ciele, z duszą która oglądała kiedyś w swoim początku niewypowiedziany boski blask, wszystko wydaje się ciemne. Być odłupanym kawałkiem całości, ale pamiętać tę całość. Być stworzonym do śmierci, ale musieć żyć. Być zabitym, ale pozostawać żywym. To właśnie znaczy mieć duszę.