Kobieta o białych rękach najpierw masowała mu żyłę na ręku, a potem nakłuła ją igłą i plastikowa pijawka rurki spijała krew Bronka, żeby ją rozdać innym. Wszystko, co odczuł potem Bronek, to była ulga. Dostał kawę i czekoladę Goplana. Zjadł ją od razu, nie czując nawet słodkości. Potem zrobiło mu się trochę słabo, gdy wsiadał do wysokiego autobusu, który zawiózł go z powrotem do podnóża gór.
Odtąd oddawał krew częściej, niż powinien: dwa, trzy razy w miesiącu. Oszukiwał; punkt honorowego krwiodawstwa miał bałagan w papierach, zmieniały się białopalce pielęgniarki, a głowy miały zajęte czym innym. Nie mógł się nawet doczekać, kiedy wybierze się znowu – odda rękę pod igłę i wypuści z siebie strumyczek krwi. I cieszył się tymi zawrotami głowy; były jedyną dostępną mu rozkoszą. Musiał się położyć i odpoczywać chwilę. Tak wyobrażał sobie miłość z kobietą. Nauczył się zliczać pielęgniarskie miarki, sto gramów, dwieście gramów krwi, czerwonego soku, który uparcie produkowało jego ciało. Jednej nocy słuchając wrzasków pijanych sąsiadów, policzył, że oddał dwa wiadra krwi. I wciąż nie umierał.
Grzyby
Sierpień zaczął się grzybami, czyli było tak, jak powinno. Świeciło słońce i suszyło ziemię, ale nasza łąka wciąż była pełna wody; rosła na niej trawa bujna, oślepiająco zielona.
Pierwszy grzyb znalazłam przez przypadek, rósł tuż przy ścieżce do domu Marty. Mały czerwony kozak, wyglądał jak zapałka, a nad nim niebo jak draska. Mógł być zapowiedzią pożarów, które spalą trawy, rozgrzeją niebo, aż stanie się pomarańczowe.
Rano nie myślałam o niczym innym, tylko o grzybach. Nocą wydawało mi się, że słyszę, jak rosną. Las trzeszczał i był to dźwięk ledwie słyszalny, może nawet bardziej wyczuwalny niż słyszalny. Dlatego nie mogłam spać. Pierwszego roku ilość grzybów w Czarnym Lesie onieśmieliła mnie. Przynosiłam całe kosze, rozkładałam je na gazetach i patrzyłam na ten zbiór najdłużej, jak mogłam, aż wreszcie przychodziła ta chwila, gdy trzeba wziąć do ręki nóż i ciąć ich miękkie, dziecinne ciała, odcinać im kapelusze i nabijać je na ostrza tarniny, żeby schły. Kolczaste gałązki z ukrzyżowanymi na nich kapeluszami całą jesień podpierały nasz dom. Jego mury nasiąkały zapachem suszonych podgrzybków i kozaków. Tak było w pierwszym roku; wtedy wszystkiego było dużo, i jabłek, i śliwek, i nawet stara czereśnia oszalała i skarmiała sobą wszystkie szpaki w okolicy. Potem wszystkiego było coraz mniej. Tego roku znalazłam tylko kilka jabłek. Policzyłam je, pilnowałam ich, byłabym gotowa poszczuć suki na złodzieja.
Pomimo wilgoci nie było na łąkach kani, a przecież nadszedł już ich czas. Każdy sierpień, gdy przychodzi, zaczyna się od białych kapeluszy na skraju lasów.
Kania jest grzybem, który nie zna młodości. Jest stara już wtedy, gdy wychodzi z ziemi w postaci białego kołpaczka. Ma leciwe ciało, ciało staruszki; przypomina mi Martę. Chuda żylasta noga trzyma nad ziemią delikatny kapelusz, który przy dotknięciu wydaje się zawsze trochę ciepły. Trzeba uklęknąć i powąchać ją zanim z trzaskiem złamie się tę kruchą nogę i zabierze do domu. Wszyscy wiedzą jak przyrządza się kanię – trzeba namoczyć ją w mleku, a potem obtaczać w jajku i tartej bułce i smażyć, aż stanie się podobna do kotleta. I wtedy trzeba ją zjeść. Tak samo można zrobić muchomor szyszkowaty, który pachnie orzechami. Ale ludzie nie zbierają muchomorów. Dzielą grzyby na trujące i jadalne, przewodniki roztrząsają cechy, które pozwalają odróżnić jedne od drugich. Grzyby dobre i grzyby złe. Żadna książka o grzybach nie dzieli ich na piękne i brzydkie, na pachnące i cuchnące, na miłe w dotyku i niemiłe, na skłaniające do grzechu i na te, które rozgrzeszają. Ludzie widzą to, co chcą widzieć, i w końcu mają to, czego chcieli.