Abingdon Gardens okazała się cichą boczną uliczką, leżącą niedaleko Mitcham Road. Choć okolicę opanowały firmy sprzedające tanie opony i tureccy knajpiarze, a chodniki pełne były stoisk z gazetami, sama Abingdon Gardens zachowała podmiejską elegancję. Dominowały tu duże, ceglane budynki, osłonięte od ulicy krzewami wawrzynu. Niemal wszystkie nosiły romantyczne nazwy w stylu „Wietrzne jezioro”, „Ivanhoe” albo „Wawrzyn”.
Numer 112 znajdował się prawie na samym końcu ulicy i był znacznie bardziej zaniedbany niż inne budynki. Umieszczono przy nim tablicę z napisem NA SPRZEDAŻ, dopisując ręcznie na dole: PROSZĘ KONTAKTOWAĆ SIĘ OSOBIŚCIE Z PANEM VANE’EM. Wawrzynowych krzewów dawno nie strzyżono, a spomiędzy czerwonych i białych kostek, którymi wyłożono ścieżkę, wyrastały chwasty.
– Może powinniśmy jednak dać sobie spokój – powiedział John. Kiedy zbliżył się do domu, poczuł ten sam paraliżujący strach, jakiego doświadczył w poprzednim budynku. Nawet w jasny, letni dzień dom emanował paskudną aurę – jeszcze bardziej nieprzyjemną niż posesja przy Madeira Terrace 93. Lucy wzięła głęboki oddech. John czuł, że dziewczyna boi się nie mniej od niego, ale dla dodania odwagi uścisnęła mu szybko dłoń.
– Chodź – powiedziała. – Musimy to załatwić. Jeśli my tego nie zrobimy, nikt tego nie zrobi.
John wysiadł z samochodu, zaczekał, aż Lucy do niego dołączy, i ruszył przez zdziczałą trawę na teren posesji. Po chwili zaglądał już przez okno garażu. W środku było bardzo ciemno, ale rozpoznał kontur okrytego plandeką dużego samochodu.
– Dziwne… Kto wyprowadzając się zostawia samochód?
– A jeśli się nie wyprowadzili?
– Chcesz powiedzieć, że…
– Może ciągle jeszcze są w środku?
– Masz na myśli ściany? Jak Liam i ludzie w Norbury? – zapytał John.
Odszedł kilka kroków od budynku i spojrzał w górę.
– Może naprawdę powinniśmy dać sobie spokój… – powtórzył, doskonale jednak wiedział, że nie mogą się wycofać.
Zajrzeli przez okna do salonu.
– Wygląda na pusty – oświadczyła Lucy.
– Prędzej czy później będziemy musieli powiedzieć komuś o Liamie.
– Wiem, ale jeszcze na to za wcześnie. Nie możemy tego zrobić, dopóki nie będziemy w stanie udowodnić, co się z nim stało. Wejście tu to jedyny sposób na znalezienie dowodów.
Przeszli przez wysoką trawę i krzewy jeżyn do ogrodu za domem. W jego najbardziej oddalonej od budynku części znajdowało się zarośnięte zielskiem poletko truskawek i kort tenisowy ze zwisającą smętnie siatką. Kamienny kupidyn przewrócił się na bok, ślimak zostawił mu na policzku pasmo srebrzystego śluzu. Wzdłuż prawie całej tylnej ściany domu biegła oszklona weranda i przez brudne szyby można było dostrzec w środku dwa lub trzy lekko nadżarte zębem czasu wiklinowe fotele oraz rząd doniczek z poczerniałymi, wyschniętymi kaktusami.
John próbował otworzyć drzwi, ale były zamknięte. Cofnął się do ogrodu i przyjrzał oknom na pierwszym piętrze.
– Może spróbuję wejść na dach werandy i otworzyć świetlik – powiedział.
– To zbyt niebezpieczne. Jeśli spadniesz i wlecisz przez dach do środka, możesz się zabić.
– To jak mamy wejść?
Ciągle jeszcze się zastanawiali, kiedy Johnowi wydało się, że dostrzegł ruch firanki na piętrze. Potem – przez ułamek sekundy – miał wrażenie, że patrzy na nich mężczyzna o bladej twarzy.
– Ktoś jest w środku! – zawołał, wskazując na górę. – Widziałem! Na sto procent ktoś tu jest! Chodź!
Pobiegli przez zarośla wokół domu. Kiedy dotarli do ogródka od frontu, okazało się, że Lucy zadrapała ramię i krwawi.
– Widziałem twarz… – wy dyszał John. – Strasznie bladą…
– Może to dziki lokator, jakiś włóczęga albo ktoś w tym stylu?
– Nie wiem. Widziałem go za krótko. Lucy przycisnęła chusteczkę do zadrapania.
– I co teraz?
– Dajmy sobie spokój. Wracajmy do biura.
– John, co ty… Jeśli to tylko dziki lokator…
– A jeśli nie?
– Któż inny mógłby to być?
– Nie wiem – odparł John, jednak cały czas miał przed oczami promieniującą niesamowitym spokojem twarz z kości słoniowej i mężczyznę w ciemnym garniturze, który szedł za nimi do stacji w Brighton.
Lucy wyjęła kluczyki i wróciła do samochodu.
– To głupota – stwierdziła. – Dotarliśmy aż tutaj, a poza tym jesteśmy chyba coś winni Liamowi.
– Nie mam ochoty wchodzić do środka.
– Ja też nie, ale możemy chociaż zadzwonić. Może pan Bladolicy zejdzie i nam otworzy?
John nie odpowiedział. Lucy mówiła rozsądnie, czuł jednak taką niechęć do tego domu, że nie był pewien, czy zdoła dojść do frontowych drzwi.
– Chodź! – ponagliła go Lucy i podeszli do ganku.
John nie odwracał wzroku od okien na piętrze, ale cały czas pozostawały puste – niczym oczy kogoś, kto zapomniał, po co je ma.
Kiedy znaleźli się przy drzwiach frontowych, nacisnął guzik i w głębi domu rozległo się dzwonienie. Chwilę zaczekali, a potem John nacisnął drugi i trzeci raz. Nie było żadnej reakcji. Żadnego znaku życia.
– Może to nie była twarz? – spytała Lucy.
– Jestem pewien, że widziałem twarz.
– Wróćmy na tył domu i sprawdźmy jeszcze raz. Nie sądzę, żeby ktoś był w tym domu.
Wrócili do ogrodu i John pokazał, w którym oknie widział twarz.
– Pojawiła się tutaj. Mignęła na sekundę. Lucy wpatrzyła się w szybę.
– Faktycznie… coś tam jest, ale to chyba tylko odbicie światła. Musi tam być lustro albo coś błyszczącego. I ma owalny kształt. Mogłeś to wziąć za twarz.
– Jestem pewien, że firanka też się poruszyła.
– Daj spokój… oboje jesteśmy trochę zdenerwowani, i to wszystko.
John osłonił dłonią oczy i znów popatrzył w górę. Lucy mogła mieć rację, zwłaszcza że naprawdę nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek tu mieszkał.
– W zamku od wewnątrz jest klucz – powiedziała Lucy, wskazując na oszklone drzwi werandy. – Chyba będziemy musieli wybić szybkę.
– To wtargnięcie.
– Nie. To inspekcja agenta handlu nieruchomościami mająca na celu zbadanie posesji. Kiedy przejeżdżaliśmy obok jednej z naszych nieruchomości, wydało się nam, że dostrzegliśmy w środku intruza, ganialiśmy się, by sprawdzić, czy dom nie jest zamieszkiwany przez dzikich lokatorów.
John przypomniał sobie, że Liam miał podobną wymówkę, gdy wchodzili do domu przy Madeira Terrace 93. Aż się wzdrygnął – poczuł się, jakby powtarzali pierwsze linijki sztuki, która zawsze kończy się w ten sam przerażający sposób.
Lucy wyciągnęła z brzegu patio cegłę i podała ją Johnowi. Pod spodem pełzały po niej stonogi i John musiał kilka razy stuknąć nią o ziemię, by je zrzucić.
A jeśli po wybiciu szybki Bladolicy zacznie nas ścigać? – przemknęło mu przez głowę. Jeśli po wejściu do domu zamknie nas w środku? A jeśli…
– Pospiesz się! – syknęła Lucy.
John ostrożnie podszedł do drzwi werandy. Miała sześć szybek, nie będzie więc musiał narobić zbyt wielkich szkód. Szybka rozprysnęła się z przeraźliwie głośnym trzaskiem, który z pewnością słychać było w promieniu pięciu kilometrów, a szkło posypało się na podłogę.
Zamarli, czekając czy ktoś się nie zjawi, ale odgłosy przedmieścia nie zmieniły się nawet na jotę – dzieci nadal wrzeszczały na placu zabaw, kosiarki kosiły trawę, w oddali turkotał pociąg. John włożył rękę do środka, przekręcił klucz i drzwi werandy otworzyły się z lekkim skrzypieniem.
Przeszli przez werandę i John spróbował otworzyć drzwi do salonu.
– Też są zamknięte – stwierdził.