Выбрать главу

– Wszystko w porządku.

– Naprawdę? To dobrze.

Pomocnicy powrócili, niosąc stół, koc podróżny i ręcznik.

– Uznałem, że możemy tym podwiązać ranę – powiedział pierwszy z nich – ale widzę, że już pan to zrobił.

Jednak owinęliśmy jej nogę dodatkowo tym ręcznikiem dla pewności, przykryliśmy ją kocem i zostawiliśmy pod osłoną stołu, a sami z niepokojem poczołgaliśmy się dalej. Nie znaleźliśmy jednak nikogo, komu moglibyśmy pomóc. Odkryliśmy natomiast jedną z kelnerek, leżała martwa na tacy z kanapkami, gładka młoda twarzyczka była kredowobiała; natknęliśmy się też na wystające nogi innego Araba, a pod furgonem widać było straszliwe czerwone kształty, do których nie moglibyśmy dotrzeć mimo najlepszych chęci.

Wszyscy czterej wycofaliśmy się zgodnie na błogosławioną świeżość powietrza i w tym momencie rozległy się klaksony i sygnały oficjalnych ratowników zjeżdżających właśnie ze wzgórza.

Podszedłem do Flory siedzącej na kuchennym krześle, które ktoś jej przyniósł; jakieś kobiety próbowały ją pocieszać, ale jej oczy były mroczne i wpatrzone w przestrzeń, a ciałem targały dreszcze.

– Z Jackiem nie najgorzej – powiedziałem. – Przewrócił go słup. Może mieć złamaną nogę, ale poza tym wszystko w porządku.

Spojrzała na mnie niewidzącymi oczami. Zdjąłem marynarkę i okryłem ją.

– Flora… Jack żyje.

– Wszyscy ci ludzie… nasi goście… – Jej głos brzmiał słabo. – Wiesz na pewno… o Jacku?

Nie zabrzmiało w tym żadne prawdziwe pocieszenie. Potwierdziłem moje informacje i wziąłem ją w objęcia, kołysząc w ramionach jak dziecko; w milczeniu przytuliła głowę do mojego ramienia, nadal zbyt wstrząśnięta, by płakać.

Wszystko, co działo się potem, wydaje się niewyraźne; czas płynął szybko, choć nie odnosiło się takiego wrażenia.

Policja przywiozła dużo odpowiedniego sprzętu i w krótkim czasie odkryła brezent namiotu wokół furgonu, zasłaniając to miejsce wysokimi parawanami, aby ukryć całą jego grozę.

Jack, całkowicie przytomny, leżał na noszach, lekko odurzony środkiem przeciwbólowym, bronił się niezbyt energicznie przed jazdą do szpitala, tłumacząc, że nie może zostawić swoich gości, swoich koni, nie może pozwolić, by żona radziła sobie ze wszystkim sama. Protestował jeszcze, kiedy wnoszono go do karetki wraz z nieprzytomnym Jimmym. Karetka powoli odjechała.

Goście snuli się po domu lub siedzieli w samochodach, pragnąc jak najszybciej wrócić do domów. Jednak gdzieś na łączach telefonicznych powstała straszliwa afera z powodu śmierci szejka i mundurowych policjantów poinstruowano, że nikomu nie wolno odjechać przed przybyciem ekipy śledczej.

Uważałem, że cała ta afera jest tak naprawdę nonsensowna. Nikt przecież nie mógł przewidzieć, w którym miejscu namiotu ustawi się szejk. Nikt nie mógł świadomie nacelować furgonu. Puściły hamulce i stoczył się ze wzgórza… równie wybiórczy wobec swoich ofiar jak trzęsienie ziemi.

Oszołomiona para młodych ludzi, którzy przyjechali furgonem i zaparkowali go na wzgórzu, nie mogła opanować łez. Słyszałem, jak mężczyzna powtarzał z uporem: – Przecież zostawiłem go na biegu z zaciągniętym hamulcem… jestem pewien… zawsze bardzo uważam… jak to się mogło stać… w jaki sposób?

Przesłuchiwał ich mundurowy policjant, nie okazujący nadmiernego współczucia.

Powędrowałem z powrotem do mojej furgonetki, obok której zostawiłem skrzynkę szampana. Zniknęła. Podobnie jak szósta i siódma skrzynka ze środka. Podobnie jak zapasowy gin i whisky z przedniego siedzenia.

Obrzydliwe, pomyślałem i wzruszyłem ramionami. Po jatkach złodziejstwo. Odwieczny sposób zachowania ludzi. Nie miało to większego znaczenia, choć wolałbym wszystko rozdać, niż w ten sposób stracić.

Flora była w domu, odpoczywała w pozycji leżącej. Zauważyłem, że ktoś przyniósł moją marynarkę z pokrwawionymi rękawami. Krew była także na mankietach koszuli, na jasnoniebieskiej kamizelce. Wyschnięta krew na moich dłoniach.

Ze wzgórza zjeżdżał powoli olbrzymi dźwig na gąsienicach, ustawiono go w pobliżu furgonu. Po pewnym czasie za pomocą łańcuchów uniesiono niezbyt wysoko w powietrze ciężki zielony pojazd, a po chwili już uniósł się wyżej i przehuśtał się na skrawek pustego trawnika.

W końcu sprowadzono po rampie ciągle wierzgającego konia, czym zajął się jeden ze stajennych Jacka, a dwaj policjanci pilnowali furgonu przed okiem ciekawskich.

Niewielka, przerażająca grupka ludzi czekała bez ruchu, wpatrzona w milczeniu w miłosierne parawany. Wiedzieli, musieli wiedzieć, że ci, których oczekują, nie żyją, a jednak stali, nie płacząc, a ich twarze żłobiła uparta nadzieja. Pięć ton metalu wbiło się w zbity tłum, a oni mimo wszystko mieli nadzieję.

Jeden z czekających odwrócił głowę, zobaczył mnie i niepewnie ruszył w moją stronę, jakby jego stopy podlegały innym prawom niż reszta nóg. Ubrany był w dżinsy i brudną koszulkę trykotową, wyglądem i zachowaniem nie sprawiał wrażenia gościa. Przypominał raczej jednego z chłopców stajennych Jacka podczas wolnej niedzieli.

– Pan był w środku, prawda? – spytał. – Pan jest tym facetem od napojów, tak? Ktoś mówił, że pan był w środku… – Wykonał nieokreślony gest w stronę pozostałości namiotu. – Widział pan moją żonę? Była tam? Widział ją pan?

– Nie wiem. – Pokręciłem głową.

– Roznosiła napoje i tak dalej. Ona lubi tę pracę… widywanie ludzi. Jedna z kelnerek. Zauważył zmianę wyrazu mojej twarzy i zinterpretował ją bezzwłocznie.

– Ona tam jest… prawda?

Nie odpowiadałem przez chwilę, dodał więc z jakąś mieszaniną dumy i rozpaczy:

– Ona jest bardzo ładna, wie pan. Naprawdę ładna. Skinąłem głową i przełknąłem ślinę.

– Jest ładna.

– O nie! – Jego rozpacz wyraziła się w rozdzierającym krzyku. – Nie!

Wtrąciłem szybko, beznadziejnie: – Moja żona umarła nie tak dawno. Wiem, jak to jest… tak strasznie mi przykro.

Popatrzył na mnie tępo i wrócił do pozostałych, by wpatrywać się w parawany, a ja poczułem się bezużyteczny i niepotrzebny, przytłoczony litością.

Furgon zaatakował tuż przed pierwszą trzydzieści, ale dopiero przed piątą nowa ekipa śledcza pozwoliła ludziom się rozjechać. W końcu rozpowszechniono informację, że wszyscy mogą się oddalić, ale każdy samochód musi zatrzymać się przy bramie, a jego pasażerowie podać swoje nazwiska.

Zmęczeni, głodni, wymiętoszeni, często z zabandażowanymi skaleczeniami w kompletnym milczeniu wjeżdżali na wzgórze goście, którzy tak niedawno zjeżdżali w dół pełni oczekiwań. Jak uchodźcy, pomyślałem. Słychać było chór uruchamianych równocześnie silników, zaczynały się obracać pierwsze koła.

Jakiś mężczyzna dotknął mojego ramienia. Mój pierwszy pomocnik od tuneli. Był wysoki, siwiejący, miał inteligentne oczy.

– Jak pan się nazywa? – zapytał.

– Tony Beach.

– Ja jestem McGregor. Gerard McGregor. – To G wymówił miękko, głosem, w którym pobrzmiewały dalekie, choć niewątpliwe pogłosy szkockiego akcentu. – Cieszę się, że pana poznałem – dodał i wyciągnął dłoń, którą uścisnąłem.

Uśmiechnęliśmy się do siebie, potwierdzając wspólnotę doświadczeń, po czym mężczyzna odwrócił się i otoczył ramieniem przystojną kobietę stojącą obok; obserwowałem, jak przedzierali się przez różaną furtkę. Sympatyczny facet, pomyślałem i na tym się skończyło.

Wszedłem do domu, by sprawdzić, czy przed odjazdem mogę jeszcze w czymś pomóc Florze. Zastałem tam innego rodzaju ruinę. Opustoszałe już pomieszczenia na parterze przypominały obóz wojskowy, przed chwilą opuszczony przez olbrzymią armię. Pobrudzono chyba wszelkie filiżanki i spodki, całe szkło. Wszystkie butelki w barku były otwarte i puste. Popielniczki przepełnione. Na talerzach leżały resztki jedzenia. Poduszki były mocno pogniecione.