Выбрать главу

– Ja bym powiedział to samo – rzekł któryś.

– Gdyby nie to, że czas smoków minął, mógłbym uwierzyć, że dotarliśmy do jamy jakiegoś smoka – powiedział najmłodszy.

– Zawracamy – zaproponował niepewnie jeden z jego towarzyszy.

– Jeszcze parę metrów – prosił inny.

– Ja nie idę – oświadczył przewodnik. – Dalej możecie sobie iść sami.

Dyskutowali przez chwilę. Najmłodszy zrobił kilka kroków naprzód i poświecił sobie latarką.

– Dalej nie przejdziemy – szepnął bezbarwnie.

Wszyscy podeszli do niego.

W blasku latarki zobaczyli ciemny otwór szybu tuż u stóp kolegi. Reszta ginęła w gęstym mroku.

To stamtąd wydobywał się odór. Później, kiedy już się znaleźli na świeżym powietrzu, mogliby przysiąc, że z czarnej jamy szybu wydobywał się dziwny kurz.

Nigdy dalej nie poszli. Nikt inny zresztą też nie. Bo przewodnik zamknął przejście już w tym miejscu, gdzie musieli używać liny. „Teren zbadany. Bez wartości. Wejście grozi śmiercią lub kalectwem”.

Najdziwniejsze było to, że żaden z nich nie miał ochoty rozmawiać o przeżyciach w podziemnych korytarzach. Zresztą, nie bardzo też mieli czas na rozmowy. Jeden zapadł na jakąś okropną chorobę, ciało pokryło się ropiejącymi wrzodami, obrzmiałe gruczoły limfatyczne sprawiały, że nie mógł się poruszać i wkrótce zmarł. Drugi dostał zawrotu głowy podczas kolejnej wyprawy do jaskiń, spadł do głębokiego szybu i zginął na miejscu.

Trzeci zapadł na ciężką chorobę płuc, uszkodzonych odorem w jaskini, i także umarł. Podobny los spotkał przewodnika.

A zatem żadnych świadków.

Nowe stulecie przyniosło wielkie przemiany we wszystkich dziedzinach życia. Przeważnie dobre, lecz także złe; mnóstwo pięknych rzeczy przepadło. Jak to powiada Verner von Heidenstam w poemacie „Szwecja” i „I podzwaniają dzwoneczki, gdzie pożar ziemię złocił…”

Ach, jak to dawno temu dzwoneczki dźwięczały w górach i lasach Szwecji!

Wszystko przeminęło tak szybko, przemiany nadeszły tak nagle, że ludzie, zwłaszcza starsi, z trudem za nimi nadążali.

Także w dziedzinie kultury zmiany przybierały charakter eksplozji. W muzyce, na przykład, wszelkie ustalone pojęcia zostały postawione na głowie. Pojawiły się określenia w rodzaju: elementy politonalne, skala chromatyczna czy atonalny ekspresjonizm. W roku 1910 Arnold Schonberg ogłosił swoje „Trzy utwory na instrument klawiszowy, opus II”, czym zapoczątkował rewolucję w muzyce. W roku 1913 Igor Strawiński wywołał w Paryżu skandal premierą „Święta Wiosny”. Dzikie, pogańskie dźwięki i rewolucyjna rytmika, to było za wiele dla uroczyście wystrojonej paryskiej publiczności, słuchacze wstawali z miejsc i opuszczali salę.

Ale nowa muzyka pojawiła się po to, by zostać. Wielu poszło śladem łamiących tradycje, byli wśród nich i wielcy kompozytorzy, i pospolici naśladowcy. Popłynęła fala szalonych eksperymentów, z najrozmaitszymi brzmieniami, dwunastotoniczną skalą i przenikliwymi, mistycznymi zgrzytami.

Dla Ludzi Lodu miało to mieć katastrofalne następstwa, ale oni jeszcze o tym nie wiedzieli; nigdy się specjalnie muzyką nie zajmowali i rzadko kiedy miewali czas, żeby pójść na koncert.

Pojęcia nie mieli o tym, że dzieją się straszne rzeczy.

Aż do czasu, gdy młody szaleniec Vetle miał nocną wizytę.

Wiele się jednak wydarzyło, zanim ta noc nadeszła.

Tam gdzie wielka hiszpańska rzeka uchodzi do morza, utworzyła się w ciągu tysiąca lat ogromna delta, mokradła tak rozległe, że z jednego brzegu drugiego nie było widać.

Na mokradłach, to tu, to tam, znajdowały się wzgórza i suche wzniesienia, wysokie, porośnięte trawą, lub nagie skały.

Na jednym z takich wzniesień rozłożyło się stare zamczysko. Zabudowania kryły się pośród niewielkiego, obumarłego lasu, otoczonego ze wszystkich stron wodą. Gdzieniegdzie tylko widziało się małe wysepki, a poza tym jedynie mokradła. Obecnie las już całkiem wyginął, zamczysko zamieniło się w ruinę, ledwie z daleka widoczną, a bagna zostały w dużej mierze osuszone. Ale wtedy, w roku 1914, zamczysko pośród bagien wciąż służyło ludziom.

Budowla nosiła znamiona charakterystyczne dla czasów, kiedy w Hiszpanii panowali Maurowie, ale z zewnątrz wyglądała na podupadłą; odłupane od ścian kamienie zalegały w bagnie. W środku jednak wszystko było równie wspaniałe jak dawniej, a liczna służba spełniała najbardziej nawet ekscentryczne zachcianki właściciela i jego rodziny.

Nie tak znowu straszna odległość dzieliła zamek od Sewilli, więc pan na zamku, który był melomanem i człowiekiem bardzo pod względem muzycznym uzdolnionym, często odwiedzał sale koncertowe miasta.

Pan ów grywał na flecie. Zajmował się także trochę kompozycją, choć tego akurat nie powinien był robić, bo w tej dziedzinie sztuki poruszał się jak słoń w składzie porcelany. Bardzo się jednak interesował nowymi prądami tonalnymi i przyswajał sobie wszystko bez wyjątku. Mógł godzinami eksperymentować na swoim flecie, przelatywał po całej skali z góry na dół i z powrotem, wydobywał przenikliwe piski i zgrzyty, zużywał mnóstwo papieru nutowego, ale nigdy niczego nie wyrzucał w przekonaniu, że wszystko, co pisze, ma nadzwyczajną wartość.

Zdarzało mu się, oczywiście, napisać czasem coś niezłego, przeważnie jednak była to sieczka, nie dokończone frazy bez stylu i znaczenia.

Mokradła wokół zamku prezentowały się naprawdę paskudnie. Trzeba było dobrze znać okolicę, by mieć odwagę się tam zapuścić. Do wzgórza zamkowego wiodła prosta droga, a u jej początku znajdował się domek strażnika, trzymającego duże, złe psy. Tak więc zamek był bardzo dobrze chroniony; o to właśnie don Miguelowi chodziło. Był to, jako się rzekło, człowiek ekscentryczny, wyobrażał sobie, że jest postacią znaną na świecie, przez co narażoną na zawiść innych, którzy mogliby go nawet zamordować. Służbę miał zaufaną, zwłaszcza starannie dobierano strażników, wybierano chętnie ludzi posługujących się bronią i nie nazbyt wścibskich.

Don Miguel wmówił sobie, że jest geniuszem, nie mającym w tym stuleciu równych. Co tam Schonberg albo Strawiński! Płotki! Ale nuty don Miguela nie mogły nikomu wpaść w ręce, nikt nie mógł grać ani słuchać tej muzyki! Nikt nie był jej godzien!

Rozumowanie don Miguela było, jak powiedzieliśmy, nieco dziwne.

I oto któregoś dnia zdarzyło się, że zaczął grać na swoim flecie pewien temat.

Bardzo dziwny temat.

Główna idea utworu wywodziła się, oczywiście, ze stylu dodekafonistycznego, ściągniętego od Schonberga, ale jej rozwinięcie było już własnym dziełem don Miguela.

Szczególnie daleko się w pracy nie posunął, nie miał zresztą cierpliwości, żeby się skupić i zrealizować wszystko, co zamierzył.

Zdołał zapisać na papierze dwie pierwsze frazy, mistyczne i niezrozumiałe, po czym zagrał je jeszcze raz.

Zapisał kilka kolejnych taktów…

Tych już jednak zagrać nie zdążył, bo wszedł służący i przypomniał o planowanej wizycie w mieście. Powóz już czekał.

Roztargniony jak zwykle don Miguel rzucił arkusz nutowy na stos innych papierów do pięknie rzeźbionej skrzyneczki i zapomniał o wszystkim.

Ale dwa pierwsze tony już zabrzmiały…

Z daleka, skądś z bardzo daleka?

Może to tylko echo niesione przez wiatr?

Tony.

Długo, długo wyczekiwane tony. Setki lat czekania, dziesiątki pokoleń.

Nareszcie!

Tengel Zły drgnął na swoim legowisku i ledwie dostrzegalnie otworzył swoje szarożółte oczy.

Wsłuchiwał się w echo jeszcze wibrujące w najgłębszej z jaskiń Postojny.

Narastała w nim irytacja.

To przecież zaledwie przygrywka. No, dalej! Nie przerywaj, graj!

Muzyka jednak umilkła, tylko echo drgało jeszcze wśród skał.