– Hhchanna – wykrztusiła z gulgotaniem, ale wzrok miała promienny.
– Oczywiście, Hanna. Mój tata obiecał, że znajdzie ci pracę pielęgniarki. Jeśli, oczywiście, będziesz chciała.
Hanna odparła niemal wesoło:
– Aaach! Florence Nightingale? Chodzić z lampą od łóżka do łóżka i pocieszać konających?
– No, niekoniecznie! Częściej może zmieniać chorym zabrudzoną pościel, dźwigać ciężkich pacjentów, słuchać wymówek lekarzy…
– No i dobrze. W klasztorze robiłam dużo gorsze rzeczy.
– Ach, tak?
– Codziennie ktoś na mnie krzyczał, a jedna z sióstr miała paskudną egzemę, inna znowu…
– Dobrze, dobrze, wierzę ci. To nie ja mam się poświęcić pielęgniarstwu, lecz ty. Więc chciałabyś pracować w tym zawodzie?
– Bardzo chętnie. To może być moje nowe powołanie.
– Hanno, powołanie to z pewnością wspaniała sprawa, ale ty musisz też zarabiać pieniądze.
– Co? Pieniądze? Mnie nie wolno brać…
I wtedy pojęła, że już jej nie obowiązują klasztorne reguły, i rozpromieniła się niczym słońce.
Pojawienie się Hanny wniosło wiele nowego do codziennego życia w willi Voldenów. Dziewczyna zresztą miewała bardzo zmienne nastroje. Niekiedy zachowywała się jak święta. Siedziała wtedy skupiona i wyprostowana, przesuwała w palcach paciorki różańca i podejrzliwie odnosiła się do wszystkiego, co nie miało związku z bojaźnią bożą. Współczesną modę damską: krótkie sukienki, ostrzyżone włosy, uważała za grzeszną i gorszącą, swego rodzaju wyraz czci Antychrysta. Mężczyźni, zwłaszcza młodzi, to po prostu grzech, niezależnie od zachowania. Norwegów uważała za pogan, a ich Kościół za obrazę boską.
W inne dnie tryskała radością życia, o czym wszyscy powinni wiedzieć. Była wtedy tak nieopanowana, że Vetle musiał ją dosłownie szpiegować, by nie rzuciła się w ramiona pierwszemu lepszemu spotkanemu mężczyźnie. (Poza tym bywał wtedy zazdrosny, choć za nic by się do tego nie przyznał.)
Od czasu do czasu trafiały jej się dni sentymentalne. „Nikt się mną nie przejmuje. Nie mam na całym świecie nikogo, kto chciałby mnie wesprzeć”. To wydawało się Vetlemu najgorsze, bo wtedy trzeba ją było przekonywać, że i on, i cała rodzina, wszyscy są do niej ogromnie przywiązani. Kiedyś przy takiej okazji próbował ją pogłaskać po głowie i wtedy Hanna wprost się na niego rzuciła. Musiał się wyrywać siłą, zwłaszcza że sam też nie pozostał wobec niej taki obojętny.
I bywały też ciche dni, kiedy Hanna jakby się zapadała w sobie, a jej oczy wyrażały głęboki smutek. Nietrudno było wtedy zrozumieć, że jest jej bardzo ciężko. Wszystko jednak zaczęło się układać, gdy nauczyła się jako tako języka i mogła rozpocząć pracę w szpitalu. Wtedy zrozumieli, że najbardziej brakowało jej jakiegoś sensownego zajęcia, pracy, z którą mogłaby się zmagać. I wtedy też poznali pogodną, spokojną i bardzo sympatyczną Hannę.
To nowe jej wcielenie bardzo polubili. To znaczy tamte poprzednie też lubili, ale były one dużo bardziej męczące w codziennym życiu.
Teraz Hanna znalazła swoje miejsce. Christoffer wracał do domu z dobrymi wiadomościami, że przełożona pielęgniarek w szpitalu w Drammen jest z niej bardzo zadowolona. Hanna przyjmowała pochwały z promienną twarzą. Ona nigdy swoich uczuć nie ukrywała.
Wciąż otoczona młodymi adoratorami, wielokrotnie mogła już zdobyć pierwsze doświadczenia erotyczne. „Ale z jakiegoś powodu zawsze, kiedy przyjdzie co do czego, odprawiam adoratora”, zwierzała się Vetlemu, który był jej powiernikiem. Po części wpływała na to jej pobożność oraz surowe wychowanie w klasztorze, gdzie nieustannie mówiono jej o cnocie i czystości. Decydująca była chyba jednak jej wielka, i nieodwzajemniona słabość do Vetlego. On udawał, że nie rozumie jej delikatnych aluzji, ponieważ wciąż uważał, że oboje są za młodzi. Vetle nadal musiał się uczyć, a uczeń czy student nie wdaje się w romanse, to by było kuszenie losu.
W ten oto sposób upływało życie w willi Voldenów.
Na Boże Narodzenie 1920 roku przyjechała z wizytą mała Christa Lind, obecnie dziesięciolatka, jedyna z Ludzi Lodu, która nie mieszkała w ich parafii. Rodzina chętnie by się zajęła wychowaniem dziewczynki, ale jej tak zwany ojciec, czyli Frank, który był przekonany, że mała jest jego rodzoną córką, i który ją ubóstwiał, nigdy by się na to nie zgodził. Tylko Ludzie Lodu uważali, że mała nazywa się Lind, Frank twierdził, że dziecko musi nosić jego nazwisko, to znaczy Monsen.
Oni jednak wiedzieli swoje.
Frank uważał, że rozstanie z nim mogłoby pozostawić skazę na psychice dziewczynki, i w ogóle ograniczał jak mógł jego wizyty w Lipowej Alei, a także u Voldenów.
Ładniejszego dziecka chyba nie ma na świecie, myślał Vetle. Ale też miała po kim dziedziczyć. Przyniosła na świat tę samą delikatną urodę, którą miała jej matka, Vanja, a także babka Vanji, Saga. Dziadkiem jej matki był sam Lucyfer, a ojcem jej samej Demon Nocy. Niech więc sobie Frank myśli, co chce.
Vetle przyglądał się małej w milczeniu, patrzył, jak pomaga Benedikte i Mali oraz Hannie robić serduszka z błyszczącego papieru, które później miały ozdobić choinkę w Lipowej Alei, gdzie się teraz wszyscy znajdowali.
Ona ma być tą, która urodzi wybrane dziecko Ludzi Lodu. Jeszcze o tym nie wie, takiej małej dziewczynce nie można przecież mówić czegoś takiego, zresztą dla niej lepiej, że nie wie. Ile radości da jej to dziecko? Albo ile przyczyni cierpień?
Vetle nic nie mógł na to poradzić, ale trochę jej zazdrościł. Pomyśleć tylko, wybrane dziecko! Takie dziecko! I w ogóle wiedzieć, że się będzie miało dzieci! On sam z pewnością pozostanie bezdzietny, choćby Wędrowiec mówił nie wiadomo co, bo niby z kim Vetle miałby te dzieci płodzić? Nie, nie, pozostanie bezdzietny!
Myśli błądziły, nieoczekiwanie w oczach młodego człowieka pojawiły się łzy.
Zamglone spojrzenie przeniosło się na Hannę. Przez te łzy widział ją jak w kalejdoskopie. Coś jakby się ocknęło w głębi jego świadomości, poczucie bezpieczeństwa, pewność, radość.
Przecież ma Hannę! To nie jego zasługa, że wciąż posiada jej wierne oddanie, to ona wytrwała mimo wszelkie przeciwieństwa i mimo że tylekroć ją odpychał. Ale na jak długo jeszcze starczy jej sił i uporu?
Vetle wstał. Chyba nigdy nie czuł się taki silny i taki zdecydowany jak w tej chwili.
– Hanna, masz trochę czasu?
Spojrzała na niego zdumiona. Vetle nie należał do ludzi, którzy rozmawiali z nią zbyt często.
– Jasne – odparła swoim niedoskonałym jeszcze norweskim.
Poprosił, by włożyła płaszcz i coś na głowę, i wyprowadził ją na dwór, w rozgwieżdżony wieczór.
Księżyc świecił nad starą oborą Lipowej Alei, w której teraz nie było już zwierząt, I nad kuźnią, w której Andre urządził bardzo dochodowy warsztat samochodowy, świecił też nad aleją lipową, gdzie posadzono nowe drzewa, gdy stare padły.
Te lipy były swego rodzaju instytucją w parafii. Nikomu już nie przychodziło do głowy, żeby je wyciąć. Co prawda osiedle willowe podeszło bardzo blisko, lecz dwór i lipy nadal trwały. Wszyscy wiedzieli, że to najstarszy dwór w okolicy i że trzeba go chronić.
Vetle i Hanna stanęli na schodach i patrzyli na białą parę swoich oddechów.
– Dobrze się czujesz u nas w Norwegii, Hanno?
– O, tak! Chociaż tu tak zimno!
Skuliła się.
Vetle skrępowany położył rękę na jej ramieniu.
– Wiesz, ja na wiosnę skończę studia. Czy nie chciałabyś… wyjść za mnie… powiedzmy… w lecie?
Z oczu Hanny trysnęły łzy.
– O, Vetle! O, Vetle! Ty naprawdę tak powiedziałeś?
Uśmiechnął się nad tym jej zabawnym pytaniem, lecz był to uśmiech pełen miłości.
– W przeciwnym razie pewnie bym nie pytał. Na tyle mnie chyba znasz. No, to co, chcesz?