Выбрать главу

Moja przyjaciółka postępowała podobnie, wiedziała, kiedy szarzeć, przed każdym rozrywkowym zbiegowiskiem musiała sobie poleżeć, żeby ta szarość zeszła, mąż sam prasował swoje koszule i jej bluzki, pożywienia nie żądał, załatwiał wszystko, ona zaś potem mogła go wynagrodzić jaśniejącą urodą. Szarzała także przed hydraulikiem, przed płaceniem rachunków na poczcie, przed generalnym sprzątaniem, przed zmywaniem po gościach i w ogóle przed wszystkim, co tak znakomicie upiększa egzystencję pracującej kobiety. Potem się z nim rozwiodła i zaczęła szarzeć komu innemu.

Genialna metoda z tym szarzeniem! Miliony razy chciałam ją zastosować, ale zawsze zapominałam i jeśli szarzałam, to później, odwaliwszy ciężką pracę i obrzydliwe obowiązki. Szansę na rozkwit miał raczej chłop, idiotka życiowa, nic więcej.

Mogłabym zszarzeć i teraz. Nie czepiać się własnej głowy, zostawić mokre strąki, wypchnąć na twarz te minione dwadzieścia lat…

Aż mnie otrząsnęło. Wstyd straszny. Grzegorz zapewne współczułby mi, drgnęłaby w nim rozczarowana litość, a na plaster mi jego litość?! Jeszcze by się może ucieszył, że zdążył podłapać tę drugą żonę, a mnie by wtedy szlag trafił. Trupem wolałabym paść, niż pokazać mu się w charakterze przywiędłej zmory!

Równocześnie wykończyłam koniak i uczesanie. Przyjrzałam się sobie w lustrze. No dobrze, osiągnęłam stan sprzed deszczu, to co teraz…?

Teraz zadzwonił telefon.

– Halo? – powiedziałam na wszelki wypadek, nie wiedząc, w jakim języku będę musiała rozmawiać.

– No, jesteś – powiedział Grzegorz. – Zabrakło mi cierpliwości czekać do jutra i taką miałem nadzieję, że przyjedziesz już dziś.

Ulga i szczęście spłynęły na mnie wielką, ciepłą falą.

– Jeśli spragniony byłeś sensacji… – zaczęłam delikatnie.

– Spragniony byłem raczej ciebie.

– Nie szkodzi. Sensacja przyjechała razem ze mną i dostarczę ci jej, bo nie wiem, co zrobić.

– Coś się stało?

– Chyba nawet dużo. Kiedy się zobaczymy?

– Obawiam się, że dopiero jutro.

– Cholera.

– Czekaj. Spróbuję, może mi się uda. Ale to będzie dosłownie dziesięć minut, jeśli w ogóle.

– Nie wnikam w twoje przeszkody, dziesięć minut też dobre. Pod każdym względem.

– Za trzy kwadranse, do godziny…

Skoro zadzwonił, wiedział, gdzie jestem i znał nawet numer pokoju. Zrobił mi lepiej niż koniak. Pogratulowałam sobie głowy, zaopiekowałam się twarzą, z nowymi siłami rozpakowałam resztę rzeczy i zaczęłam czekać. Ileż razy tak czekałam przed laty! Jeśli już się umówił, nigdy nie zdarzyło mu się nawalić.

Rzecz oczywista, przez cały ten czas cos myślałam i skutek był łatwy do przewidzenia.

– Cześć, Grzesiu – powiedziałam smętnie, otwierając mu drzwi. – Głowę mam z głowy, ale niestety, została mi jeszcze głowa.

– Czy to twój samochód stoi przed hotelem? – spytał na to.

– Mój. A co…?

– To spieprzaj z nim, ale już! Parking masz naprzeciwko. Na tej ulicy parkować nie wolno i zgarną ci go jeszcze przed północą. Z odzyskaniem jest cholerna kołomyja, pomijam już koszty.

Sparaliżowało mnie wszechstronnie.

– Jeżeli masz dziesięć minut czasu i te dziesięć minut spędzimy na parkowaniu…

– Mam równe pół godziny. Jazda, gazu!

Weszliśmy do windy.

– Milcz przez chwilę i słuchaj – powiedziałam z determinacją. – Bo już widzę, że romantyczne wzruszenia przybrały szczególną postać. W tym samochodzie znajduje się ludzka głowa.

Wsiadł do samochodu razem ze mną, ruszyłam, – Skręcaj, tu wjeżdżasz. Jaka ludzka głowa?

– Zwyczajna. Odcięta od tułowia. Prawdziwa, nie sztuczna.

Tyle zdążyłam powiedzieć przed wjazdem do garażu. Grzegorz popatrzył na mnie, wysiadł i załatwił sprawę z garażystą. Dostałam miejsce na drugim piętrze.

– Zaparkuj, a potem będziemy kontynuować. Chciałbym rozumieć, co mówisz.

Zaparkowałam, wysiadłam i zawahałam się.

– Wolałabym, żebyś na nią popatrzył własnymi oczami…

– Makabryczne widoki to nie jest moje hobby, ale jeśli uważasz, że trzeba…

Otworzyłam bagażnik, dławiąc się lekko, czubkami palców rozchyliłam torbę.

Grzegorz spojrzał, wyrazu twarzy nie zmienił, decyzję podjął w ciągu sekundy.

– Ostatnio zapanowała piękna pogoda. Jedziesz ze mną. W najbliższym sklepie kupimy torbę-lodówkę i zdążymy jeszcze wrócić. Opowiedz wszystko po kolei.

Zaczęłam od razu, schodząc na dół pochylnią. Samochód Grzegorza stał za rogiem.

Po dwunastu minutach wróciliśmy z torbą-lodówką i płytkami mrożącymi, przełożyliśmy do pudła reklamówkę, nie oglądając już jej zawartości. Umieścić w samochodzie świeżo nabyty pakunek, nic takiego, normalna sprawa, nie było potrzeby z tym się kryć.

Pudło zajęło mi trzy czwarte bagażnika, co tam, na własny bagaż miałam jeszcze cały tył samochodu. Ulżyło mi zdecydowanie.

Końca mojej opowieści Grzegorz wysłuchał w pokoju hotelowym z zegarkiem w ręku, nie przerywając. W milczeniu przeczytał list od Heleny Wystrasz. Zamyślił się na chwilę.

– Głupia sprawa. Zobaczymy jutro, zadzwonię przed południem, czekaj na mój telefon. Czas mi się skończył. Różnych rzeczy mogłem się spodziewać, ale przebiłaś wszystko.

Wstał z krzesła, podniosłam się również, ruszył ku drzwiom i zatrzymał się przed progiem.

– Cieszę się, że cię widzę – powiedział miękko.

– Wzajemnie – odparłam i tyle było naszego. Trwało pół minuty.

Wyszedł, ale nie miało to żadnego znaczenia. Już sam jego widok… Nie zmienił się właściwie, siwe pasemka we włosach i tyle, reszta została, prawie nie tknięta czasem.

Jego widok, obecność, bliskość, szansa na kontakt bezpośredni… balsam przy tym, to było nic. Czułam, jak na całe moje wnętrze spływa niebiańskie ukojenie i uświadomiłam sobie, że na twarzy muszę mieć uśmiech głupkowatego rozanielenia. Spojrzenie w lustro unormowało mi rysy. Wrócił mi apetyt, zdecydowałam się zjeść kolację w knajpie po drugiej stronie ulicy.

A miałam głupie obawy… Kiedy po tych dwudziestu latach milczenia odezwał się znienacka w telefonie, poznałam go od pierwszego słowa.

– Wreszcie udało mi się ciebie znaleźć – powiedział. – Masz zastrzeżony numer, różnych podstępów musiałem używać, w dodatku zmieniłaś adres. Jak się masz?

– Miło cię słyszeć, Grzesiu, po tylu latach – odparłam. – Gdzie jesteś?

– W Paryżu, jak zawsze. Kiedy tu przyjedziesz?

Planowałam sobie właśnie ten wyjazd do Francji.

Nie zaraz, wiosną. Wymyśliłam koniec kwietnia albo początek maja, żeby nie wrąbać się w letnie upały, i nie zamierzałam ograniczać się do Paryża. Nie byłam nawet pewna, czy od niego zacznę.

– A jak twoja żona? – spytałam ostrożnie.

– Dużo by gadać. A jak twój mąż?

– Wcale można nie gadać. Pozbyłam się go świeżutko. O Boże, skorupka Jasia…!

– Tej metafory wprawdzie nie łapię, ale cieszyłbym się, gdybyś tu przyjechała, jeszcze nie zajęta na nowo.

– A ty tu…?

– A ja na razie nie mogę nigdzie…

Usiłowaliśmy powiedzieć do siebie wszystko naraz.

Z żoną miał jakieś kłopoty, o których nie chciał mówić. Dzieci były z głowy, poszły na swoje. Uświadomiłam sobie nagle, że my obydwoje, w naszym wieku, poprzednie pokolenie, powinniśmy być zramolałą staruszką i trzęsącym się prykiem, powiedziałam mu o tym i zaczęliśmy się śmiać. Uparcie pytał o mój przyjazd, wahałam się jeszcze, miałam dużo roboty, ale już wiedziałam, że w tej sytuacji pojadę z pewnością, nie bacząc na głupie przeszkody.