Выбрать главу

– Nadal w moim bagażniku. A co miałam z nią zrobić? Ugotować i dać do zjedzenia psom moich dzieci?

– Rany boskie…

– Czy są jakieś szansę, żeby mnie pan dalej przesłuchiwał na parterze? – spytałam grzecznie, złażąc ze schodów po jednym stopniu. – Z tymi piętrami mam kłopoty, a tortur się u nas podobno nie stosuje?

– Dobrze, znajdziemy jakiś pokój na parterze…

Kazali mi wjechać na policyjny parking. Wjechałam. Otworzyłam bagażnik i odsunęłam się nieco, bo widok nie wydawał mi się rozrywkowy, niech go sobie sami oglądają. Wyjęli pudło, wnieśli do budynku, już niosąc, jakoś dziwnie spojrzeli na siebie, postawili na stole w najbliższym pomieszczeniu i otworzyli.

Milczenie panowało tak długo, że wreszcie i ja spojrzałam. W torbie-lodówce znajdował się olbrzymi ananas, w skorupie i z potężnym pióropuszem liści.

Zrobiło mi się słabo i pomyślałam, że chyba mnie szlag trafi. Gdzie, do wszystkich diabłów, zdołali mi to zamienić?!!! Gdyby nie Grzegorz, uwierzyłabym, że miałam halucynacje, ale, chwalić Boga, Grzegorz też ją widział! Zaraz, w torbie była, a tu ananas leżał luzem…

– To miał być dowcip? – spytał pułkownik lodowato, spoglądając na mnie mało życzliwym wzrokiem.

Ręka mi skoczyła, żeby się popukać palcem w czoło, ale zdołałam ją pohamować.

– Jeśli wyglądam na wariatkę, to tylko w wyniku tego przeistoczenia – odparłam ponuro. – Jednak mi ją rąbnęli. Nie zdążyłam powiedzieć panu wszystkiego, cały czas ktoś usiłował dostać się do mojego bagażnika, mam świadka. Garażysta w Paryżu, sam dzwonił, że u mnie alarm wyje. Może ktoś słyszał w Stuttgarcie, też wyło w nocy.

O kraksie pod Łodzią łatwo się pan dowie, o babie nazwiskiem Helena Wystrasz też pan chyba uzyska wszystkie informacje.

– Skąd pani wie, że ona się tak nazywa?

– Powiedziała mi, kiedy się tam czołgała. Niemożliwe, żeby żyła, nikt jej przecież tej głowy nie przyszył!

Pułkownik rozmyślał przez chwilę, przyglądając mi się podejrzliwie i chyba z dużą niechęcią. Nagle zrozumiałam upór złoczyńców, oczywiście, gdybym mu zaprezentowała tę głowę, potraktowałby moje zeznanie poważniej, bez głowy nie dość, że może zlekceważyć całkowicie, to jeszcze łupnie mi grzywnę za wprowadzanie władzy w błąd.

W ogóle, nie ma głowy, nie ma sprawy, niech to jasny piorun strzeli!

– Odgaduję, że lubić, to pan mnie nie lubi – powiedziałam gniewnie. – Ale może nie lubi pan także któregoś ze swoich kolegów, niech mu pan mnie podrzuci. Nie zmieniam zeznań, tę głowę miałam. I chcę się dowiedzieć, jak to było z tą kraksą, bo mam wrażenie, że facetka albo sama wyskoczyła z samochodu dwie sekundy wcześniej, albo ją wypchnięto. I niech ktoś sprawdzi, czy ma głowę. I proszę bardzo, tu jest mój paszport, a w nim daty przekraczania granicy!

– Załatwiała pani ubezpieczenie – odparł na to natychmiast, co dowodziło, że słuchał mojego gadania uważnie. – Mogła pani zostawić samochód, wrócić do kraju, ktoś na panią czekał, zrobiła pani, co chciała, a odjechała de facto następnego dnia. Czy też późnym wieczorem.

– A wszystko po to, żeby się tu przed panem skompromitować…?

– No nie. Coś pani może nie wyszło. Protokół w każdym razie spiszemy.

Dwóch funkcjonariuszy niższego szczebla przysłuchiwało się naszej rozmowie z nie skrywanym zainteresowaniem. Zostali wysłani po protokólantkę i magnetofon.

Zagnieździliśmy się już w tym pokoju, mimo wszystko pułkownik darował mi schody, chociaż wyglądało na to, że ma wielką ochotę mnie po nich przepędzić. Ale może szkoda mu było czasu.

Powtórzyłam relację bardzo porządnie. Mijałam się z prawdą tak delikatnym slalomem, że zapamiętanie łgarstw nie sprawiało mi trudności. Zgodziłam się to wszystko podpisać. Po czym zrobiło się gorzej.

– Czy ktokolwiek jeszcze, oprócz pani, widział tę głowę, albo wie o niej? – spytał pułkownik, układając porządnie nieliczne kartki.

Zawahałam się. Włączenie w imprezę Grzegorza było ryzykowne, nie zdążyłam się z nim porozumieć, mógł mnie wkopać bezwiednie. Zarazem sam popaść w kłopoty, gdyby te wszystkie gliny zaczęły rozmawiać ze sobą na drodze oficjalnej. Wahanie okazało się zgubne.

– A więc ktoś wie – zawyrokowała władza, nareszcie z zadowoleniem. – Kto taki?

Podjęłam decyzję.

– Nie powiem ani do protokółu, ani na taśmę, mogę panu wyznać na ucho prywatnie. Mój dawny gach, który ma upiornie zazdrosną żonę i głowę daję… tfu wszystko inne, tylko nie głowę… że nie po raz pierwszy w życiu pan się czymś takim spotyka.

Zetknęłam się z nim w Paryżu.

– I co?

– I wyrwało mi się na skutek wstrząsu. Razem przekładaliśmy to do pudła. Gorąco było, też miał obawy, że to się zaśmiardnie.

– Mam go szukać przez francuską policję?

– Niech pana ręka boska broni! Telefon… Może pan do niego zadzwonić, nawet zaraz. Jest w pracy.

– Proszę bardzo. Telefon stoi.

Przeżegnałam się w duchu, wyciągnęłam notes i wykręciłam numer Grzegorza.

Jedyną pociechę stanowiła myśl, że go usłyszę.

– Grzesiu – powiedziałam smętnie. – Dojechałam, z nogą w porządku, złamana wprost ślicznie, ale tę głowę mi jednak rąbnęli. Siedzę właśnie w Komendzie Głównej, gdzie w ogóle w nią nie wierzą, i pan pułkownik chce z tobą pogadać.

– Dobra – zgodził się Grzegorz bez namysłu. – Dawaj go. O kraksie mówiłaś, ale nic więcej.

Wetknęłam pułkownikowi słuchawkę i nabrałam odrobiny nadziei. Grzegorz za dużo nie powie, gadatliwy nie był nigdy.

Pułkownik zastosował Wersal absolutny. Słuchałam tej pogawędki jednostronnie, Grzegorz potwierdził, że głowa istniała, była prawdziwa, miałam ją w bagażniku, nogę rzeczywiście złamałam i dwa dni przesiedziałam na lodzie. Pytania pułkownika pozwalały mi bez trudu wydedukować treść odpowiedzi.

Odłożył wreszcie słuchawkę, zamyślił się, a potem spojrzał na mnie.

– Wie pani co? Ja pani wierzę. Mogli państwo, oczywiście, wcześniej uzgodnić zeznania, ale nie widzę w tym żadnego sensu. To jest tak strasznie głupie, że musi być prawdą. Co do kraksy, wyjaśnimy sprawę. Na razie jest pani wolna.

Na razie… Ogromnie pocieszające słowa.

Torbę-lodówkę i ananasa zabrali mi, na co zgodziłam się bardzo chętnie. Z rzadką ulgą opuściłam komendę.

Ze znajomej księgarni zadzwoniłam do Grzegorza. Domyślił się, że powinien czekać na mój telefon.

– Zełgałam następujące rzeczy – powiadomiłam go bez wstępów. – Nie wspomniałam o liście, mogłam go jeszcze nie przeczytać. Konsekwentnie nic o księdzu w Grójcu. Znalazłam ją tuż pod Paryżem, chciałam wracać od razu, ale załatwiłam tę nogę i stąd opóźnienie. Reszta prawdziwa.

– Brzmi to logicznie i sam bym ci podpowiedział coś podobnego. A policji powiedziałem prawdę, odgadłaś to…? Nie miało sensu tutaj rozrabiać i tak dalej. Gdzie ci to mogli podpieprzyć? Czekaj, a co dostałaś w zamian?

– Świeżego ananasa. Wyjątkowy okaz.

– Dowcipnie. Nieźle pasuje. Gdzie…?

– Albo Stuttgart, albo Bolesławiec, przypuszczam, że wreszcie zdołali wyłączyć mój alarm. Odjeżdżać nie próbowali, więc ten zewnętrzny im wystarczył. Gliny w zasadzie mi wierzą, ciekawa jestem, co zrobią. Teraz pojadę do Grójca. Gdyby ci coś przyszło do głowy, zadzwoń…

Pojechałam do tego Grójca od razu.

* * *

– Owszem, najczęściej to ja spowiadam – przyznał się ksiądz wikary, sympatyczny człowiek w dość jeszcze młodym wieku, bardzo podobny do katechety, który mnie uczył religii w szkole podstawowej. – Ale przecież nie znam nazwisk penitentów…

Chociaż zaraz… Helena Wystrasz, pani mówi? Momencik… Wydaje mi się, że to nazwisko słyszałem…