Niekiedy należało nie czekać wcale. Miałam takiego, który spóźniał się specjalnie przeciwko mnie i z satysfakcją czyhał na awanturę. Zamiast w udręce zaciskać zęby i ze szkodliwym dla zdrowia wysiłkiem symulować opanowanie, trzeba było w ogóle oddalić się z umówionego miejsca, nawet gdyby wiązało się to z uciążliwym opuszczeniem własnego domu, nawet w nocy…! Mignęło mi w głowie, że w tamtych czasach nie było to łatwe, dokąd, u licha, miała pójść nocą samotna kobieta, jeśli nie chciała straszyć rodziny, znajomych i przyjaciół…? Na dworzec Główny…? Teraz byłoby łatwiej, można iść do byle którego kasyna i jeszcze mieć dodatkową rozrywkę…
Różnie mi przychodzili i różnie się spóźniali. Wszystkie kobiety świata doskonale wiedzą, ile kosztuje, po paru godzinach szaleństwa, powitać takiego cholernika radosnym uśmiechem i czułymi słowami: „Jak to dobrze, kochanie, że już jesteś!” Jak trudno jest zrobić słuszną awanturę, jeśli przedtem oczyma duszy widziało się jego zwłoki w kostnicy, a co gorsza, skąd można zdobyć pewność, że awantura jest słuszna…? Krzyż pański i skrzypce.
Tego wszystkiego, tajemniczym sposobem, Grzegorz mi zaoszczędził. Jak to w ogóle było możliwe? Zaklopsowany w żonie, w obliczu rozmaitych trudności życiowych, pogrążony w ukochanej pracy, może i spóźniał się czasem, ale jakoś inaczej. Nigdy nie czekałam na niego wśród koszmarnych doznań, jeśli w ogóle czekałam, to z przyjemnością. Co to było, fluidy…? Z wiatrem leciały…? Co to właściwie jest, te fluidy, przecież nie plazma, wyłażąca z gęby medium, a, może telepatia…? Bez znaczenia, istotne było to, że mogłam na niego nawet czekać, tak jak teraz…
Przekręciłam lusterko, z uwagą obejrzałam uczesanie i właśnie Grzegorz nadjechał.
Bramę otworzyć umiał, obydwoje wjechaliśmy do środka, na trawiasty parking. Na wdzięczne przejście po nieidealnie równym terenie ku alejce, na szczęście niezbyt daleko, cztery kroki, wykorzystałam chwilę, kiedy mocował się z licznymi kluczami do drzwi.
– Uprzedzili mnie, że górny zamek się zacina – powiedział melancholijne w moją stronę, nie oglądając się. – Mieli rację. Bardzo cię przepraszam.
– Nie szkodzi – odparłam szczerze. – Mili ludzie.
Zważywszy iż zdążyłam pogrążyć się we wspomnieniach, jego widok wydał mi się nagle nierealny. Jeszcze w Paryżu pół biedy, mógł istnieć naprawdę, ale tu…? Przez wszystkie minione lata tyle razy wyobrażałam go sobie, wymyślałam spotkanie, cholerne tango Noturno brzęczało mi w uszach, tyle razy traciłam wszelkie nadzieje i popadałam w rzewny smętek, że teraz ni z tego, ni z owego przestałam wierzyć własnym oczom. Podeszłam bliżej akurat, jak otworzył drzwi.
– Czy pozwolisz, że cię pomacam? – spytałam, zanim zdążyłam pomyśleć, co mówię.
– I wzajemnie – odparł natychmiast.
No tak. Zupełnie jak w dawnych czasach. Miejmy z głowy najważniejsze, żeby spokojnie zająć się czymś innym. Zdaje się, że nawet tych drzwi porządnie nie zamknął…
Grzegorz oglądał nieco później barek z napojami, a mój umysł, niegdyś zadziwiająco chłonny i wielofunkcyjny, co mu z czasem przeszło, jakby nagle odmłodniał.
Swobodnie ruszył w dwie strony równocześnie, jedna tkwiła w teraźniejszości, druga znów stanowiła gąszcz porównań. Mój pierwszy mąż na pomacanie zgodziłby się chętnie, kiedy jeszcze mnie kochał, potem zaprotestowałby ponuro i wzniosie. Drugi przez przekorę powiedziałby „nie” i wywołał duże piekło, trzeci zacząłby dociekać przyczyn tak niezwykłej chęci, po czym naukowo udowadniałby mi szkodliwość spontanicznych odruchów. Gdzie ci mężczyźni mają jakiś rozum i po cholerę oni mi w ogóle byli…? A, prawda, nie miałam Grzegorza…
– Tu podobno gdzieś blisko jest niezła knajpa – powiedział Grzegorz. – Później skoczymy na obiad, a teraz co pijemy?
– Coś bardzo łagodnego. Mamy do omówienia skomplikowane sprawy i będzie nam potrzebna pełna sprawność intelektu.
– Powiem ci szczerze, tylko fakt, że ty w tym tkwisz, pozwala mi wdać się w to dziwne bagno bez wielkiego stresu. Siedź, mnie działają obie nogi…
Przy maksymalnie delikatnym trunku, białym winie w dwóch trzecich dopełnionym wodą mineralną, przekazałam mu wszystkie zdobyte informacje, zarazem precyzując rozmaite wnioski. Największe wątpliwości budził sam Renuś jako taki, bo niechęć do mnie, po utrudnieniu im biznesu, mogłam łatwo zrozumieć, myśl o tajemniczych papierach również wydawała się uzasadniona, chęć wyciszenia Heleny świeciła własnym światłem, osoba Renusia jednakże nie pasowała do tego wszystkiego. Znać go, co prawda, nie znałam, ale obiło mi się o uszy, że do roli porządnego hochsztaplera i aferzysty nadawał się jak zdechła koza do złoconej karety. Może i był zakamieniałym zbrodniarzem, co umknęło powszechnej uwadze i wszelkim plotkom, a może zmienił mu się charakter, niemniej błysk w oku księdza wikarego…
– Otóż powiem ci, że coś mi z nim nie gra zgoła przeraźliwie – kontynuowałam sprawozdanie. – Rozumiem, że kombinuje z Nowakowskim, co zapewne ma swój wpływ, ale znowu Nowakowski takim orłem nigdy nie był. Zwykła wesz. Zaczynam nabierać przekonania, że to nie on kogoś zabił, tylko jego zabito, rozumiesz, jak z tym zegarkiem. Ale czy ja wiem, a może Renuś jest po prostu ofiarą Miziutka? Ona bystra dziewczyna, czego z twarzy nie widać…
– Na mnie kolej – przerwał Grzegorz. – Majątek zapłacę za rozmowy telefoniczne, które udało mi się odbyć. Po kolei. Stryj odpada, Renuś go nie trzasnął, bo go już nie było. Od chwili kiedy wyruszył z powrotem do Polski po trzydziestu latach, nikt go na oczy nie wdział. Między kontynentami krążył tylko Miziutek, z upoważnieniem na wszystko. Na Renusia nadział się tu raz jeden kumpel z dawnych czasów, chyba go nie znałaś, Władzio Jagiełko niejaki…
– Znałam. Władzio był dystrakt.
– Ale z Renusiem studiował. W jednej grupie. Twierdzi, że rozpoznał go z łatwością, bo Renuś wrócił do dawnej twarzy, na nowo zapuścił uwłosienie na pysku.
Charakterologicznie natomiast zmienił się bardzo, kiedyś był gadatliwy, teraz przeciwnie, kiedyś sympatyczny, teraz odpychający i tak dalej. Miziutek bez zmian, jeśli nie liczyć nadgryzienia zębem czasu. Z dawnych znajomych nie kontaktują się z nikim, jakby ich nie było. I teraz powiem ci, nawet ryzykując, że robię z siebie idiotę, że wcale nie jestem pewien, czy Renuś to jest naprawdę Renuś.
Ucieszyłam się, że powiedział to pierwszy.
– A otóż właśnie taka myśl zalęgła się we mnie obok łóżka księdza wikarego.
Złoczyńcą jest Ireneusz Libasz, ja to wymyśliłam, a księża zamienili się w kamień. Nie jest. To nie on. Znaczy, jakby co, idiotyzm uprawiamy wspólnie.
– Chętnie pouprawiam wspólnie z tobą także wszystko inne. Za chwilę. Nie rozumiem tej całej draki z papierami, jakie papiery i o co tu chodzi? Masz cokolwiek…?
Westchnęłam.
– Nic nie mam. To znaczy owszem, papierów jako takich mam chyba więcej niż w składnicy makulatury, ale tajemnicy w nich nie uświadczysz. Natomiast nie mogę ręczyć za piwnicę. Wyznam ci, może nawet z satysfakcją, że ten eks-mój półgłówek gubił wszystko, a poufne dokumenty gromadził maniacko. Miał doskok, zdobywał i z rąk mu leciało. Nie zliczę, ile razy jego święty notes poniewierał się u mnie pod kanapą, miałam obowiązek pilnować, na schody za nim wylatywałam, bo coś zostało przy telefonie, a już pieniądze to była zgryzota śmiertelna. Godzinami potrafił się gmatwać, czy on mnie jest winien dwadzieścia złotych, czy ja jemu, a może to nie dwadzieścia, tylko dwieście czterdzieści, a w ogóle sto złotych gdzieś mu zginęło, a jak mu to odebrałam, żeby się odczepił od problemów, obraził się śmiertelnie…