Выбрать главу

We troje powoli zeszli po schodach.

– W Zakolu Smogu jest paru takich – powiedziała Derkhan. – Sternicy barek. Mogliby zabrać nas na południe bez zbędnych pytań.

– Wykluczone! – syknął Isaac i rozejrzał się niespokojnie spod obszernego kaptura. Stali przy końcu ulicy, tam gdzie kilka godzin wcześniej zaparkowany w poprzek wóz służył dzieciakom jako bramka. Z równoległej alei dobiegały stłumione odgłosy kłótni i histerycznych śmiechów. Handlarze, gospodynie domowe, kowale i drobni przestępcy gawędzili spokojnie na rogach uliczek. Z cichym skwierczeniem i sykiem zapalały się lampy zasilane rozmaitymi paliwami. Za matowym szkłem kloszy pojawiały się różnokolorowe płomyki. – Wykluczone – powtórzył Isaac. – Tylko nie w głąb lądu… Wybierzmy się gdzieś dalej… A na początek do Kelltree. W dokach znajdziemy jakiś transport.

W wolnym tempie pomaszerowali na południowy zachód. Przeszli za tłoczonymi ulicami między Saltbur a Mog Hill. Stanowili dziwaczne trio: rosły i zwalisty żebrak o twarzy ukrytej pod kapturem, kobieta o kruczoczarnych włosach oraz owinięta kocem kaleka, na poły podtrzymywana, na poły ciągnięta przez dwoje kompanów.

Na widok każdego buchającego parą konstruktu w pośpiechu odwracali głowy. Isaac i Derkhan niemal bez przerwy wpatrywali się w ziemię, a rozmawiali jedynie półgłosem. Kulili się nerwowo, przechodząc pod kablami milicyjnej kolejki, jakby przemykający w swych kapsułach funkcjonariusze mogli wywęszyć ich z tak dużej wysokości. Unikali wzroku przechodniów, starali się omijać krzykliwych, ulicznych handlarzy.

Czuli się tak, jakby przez cały czas podświadomie wstrzymywali oddech. Była to wyczerpująca podróż, a jednocześnie wzbudzająca prawdziwą powódź adrenaliny.

Rozglądali się niemal bez przerwy, chłonąc każdy szczegół otoczenia, jakby ich oczy były kamerami. Wytężony wzrok Isaaca omiatał stare plakaty operowe, resztką sił trzymające się skruszałych tynków, kłęby drutu kolczastego wciśnięte między mury i zasypane tłuczonym szkłem, a także majestatyczne łuki drugorzędnej trasy kolejowej łączącej linię Dexter z dzielnicą Kelltree, przecinające też Sunter i Miasto Kości.

Uczony spojrzał w prawo i w górę, na szczyty gigantycznych Żeber, próbując na zawsze zapamiętać ich krzywiznę.

Z każdym krokiem czuli się coraz bardziej wolni od miasta. Osobliwa grawitacja Nowego Crobuzon słabła. Mieli wrażenie, że kręci im się w głowie i że mają ochotę płakać.

Niewidoczny na tle chmur, potężny cień dryfował leniwie za nimi. Zawracał i lawirował, póki kierunek wędrówki trojga uciekinierów nie stał się jasny. Wtedy latająca postać pozwoliła sobie na moment samotnej, powietrznej akrobacji. Nieświadomi tego Isaac, Lin i Derkhan kontynuowali swą wędrówkę, gdy skrzydlata istota nawróciła i z wielką prędkością skierowała się ku granicom miasta.

*

Na niebie ukazały się gwiazdy. Isaac zaczął szeptać słowa pożegnania z Kogutem i Zegarem, ze Żmijową Norą, z Ketch Heath i wszystkimi przyjaciółmi.

Wciąż jeszcze było ciepło, kiedy uparcie prąc na południe wzdłuż linii kolejowej, dotarli na rozległe równiny przemysłowych dzielnic miasta. Tu chwasty z zapomnianych dziedzińców wymykały się na chodniki, by prowokować gniew i przekleństwa potykających się nocą wędrowców. Isaac i Derkhan prowadzili Lin ostrożnie przez obrzeża Echomire i Kelltree, wciąż na południe, ku rzece.

Wielka Smoła lśniła urokliwie w blasku neonów i latarń gazowych. Drgające plamy światła skutecznie maskowały unoszące się na powierzchni zanieczyszczenia. Na tle nieba widać było w dokach wysokie sylwetki okrętów o ciężkich, zwiniętych ciasno żaglach, parowców rozlewających po rzece smar maszynowy mieniący się wszystkimi kolorami tęczy, jednostek handlowych ciągniętych wzdłuż kei przez bydlęta leniwie żujące uzdy, pływających fabryk najeżonych dźwigami i młotami parowymi; słowem statków, dla których Nowe Crobuzon było tylko jednym z przystanków w niekończącej się podróży.

W Cymek nazywamy małe satelity księżyca „moskitami”. Tu, w Nowym Crobuzon, mówi się na nie „córki księżyca”.

Pokój jest teraz pełen światła księżyca i jego córek; nie ma w nim nic więcej.

Stoję tu od długiego czasu, trzymając w dłoni list od Isaaca.

Za chwilę przeczytam go jeszcze raz.

Już na schodach słyszałem pustkę tego starego domu. Echo rozchodziło się przez stanowczo zbyt długi czas. Zanim jeszcze dotknąłem drzwi, wiedziałem, że poddasze jest opuszczone.

Nie było mnie przez wiele godzin. Szukałem fałszywej wolności lub choćby jej pozorów.

Włóczyłem się po pięknych ogrodach Sobek Croix, mijając brzęczące chmury owadów i sztuczne jeziora pełne przekarmionego ptactwa. Znalazłem ruiny klasztoru, niepozorną skorupę prezentującą się dumnie w samym sercu parku. Romantyczni wandale wyryli imiona swych ukochanych na starożytnych kamieniach tej martwej budowli. Kaplica, która tu stała, została porzucona na tysiąc lat przed założeniem Nowego Crobuzon. Bóg, któremu była poświęcona, już dawno nie żyje.

Niektórzy ludzie przychodzą tu nocą, żeby oddawać cześć duchowi martwego boga. Cóż za niepewna, rozpaczliwa teologia.

Odwiedziłem dziś Howl Barrow. Widziałem Lichford. Stałem przed szarym murem w Barrackham, przed rozkładającą się skórą martwej fabryki. Czytałem graffiti.

Byłem głupi. Ryzykowałem. Nie trzymałem się bezpiecznej kryjówki.

Ta mała dawka wolności sprawiła, że czułem się jak pijany, pragnąłem więcej.

W końcu jednak wróciłem nocą na to puste, zapomniane poddasze, by dowiedzieć się o brutalnej zdradzie Isaaca.

Cóż za nadużycie zaufania, cóż za okrucieństwo.

Otwieram list jeszcze raz (ignorując żałosne wymysły Derkhan, podobne do drobin cukru na porcji trucizny). Słowa zdają się pełzać od niewiarygodnego napięcia, które się w nich zawiera. Wyobrażam sobie Isaaca, jak pisze to wszystko z wysiłkiem. Jego chłodną logikę. Gniew, szczere oburzenie. Obiektywizm. I jeszcze odrobinę dziwacznego braterstwa; coś na kształt wstydliwych przeprosin.

„…miałem dziś gościa…” czytam, i „…w zaistniałych okolicznościach…”

„W zaistniałych okolicznościach”, W zaistniałych okolicznościach ucieknę od ciebie. Zmienię zdanie i zacznę cię osądzać. Zostawię cię z twoją hańbą. Nagle rozpoznam twoje prawdziwe wnętrze i odejdę, nie udzielając ci pomocy.

„…nie będę pytać:»Jak mogłeś?«…” Czytam to i czuję się nagle słaby, naprawdę słaby, nie tak, jakbym miał zaraz stracić przytomność czy zwymiotować, ale tak, jakbym miał umrzeć.

Chce mi się krzyczeć.

Chce mi się wrzeszczeć. Nie mogę przestać i nie chcę przestać; wołam i wołam, a mój głos jest coraz potężniejszy. Przypomina mi bitewne zawołanie; widzę oczami wyobraźni moje plemię ruszające na łowy łub na wojnę. Wspominam żałobne zawodzenie i jęki egzorcyzmów, ale to nie to samo, to jest mój ból, nie uporządkowany, niekulturalny, nie uregulowany, niedozwolony, mój własny – mój ból, moja samotność, mój żal, moja wina.

Powiedziała mi „nie”, bo Sazhin poprosił o nią tego lata. To był jego rok zbiorów, więc się zgodziła; chciała oddać się tylko jemu, w prezencie.

Powiedziała, że jestem nieuczciwy, że powinienem natychmiast zostawić ją w spokoju, uszanować ją, okazać respekt i odejść.