Выбрать главу

To było obrzydliwe, wymuszone połączenie. Byłem tylko nieznacznie silniejszy od niej. Minęło sporo czasu, zanim zmusiłem ją do uległości. Drapała mnie i gryzła bez przerwy, mocno mnie poraniła. Ale ja nie ustępowałem.

Narastała we mnie wściekłość, napędzana żądzą i zazdrością. Pobiłem ją i wszedłem w nią kiedy była nieprzytomna.

Jej gniew był niezwykły, imponujący. Pobudził mnie do tego, co zrobiłem.

Od tamtego dnia noszę na sobie piętno hańby. Bardzo szybko poczułem, jak bardzo żałuję tego, co się stało. Oglądali mnie potem, jakby chcieli usunąć mi skrzydła.

Postanowili jednomyślnie. Nie sprzeciwiałem się faktom (myśl taka pojawiła się w mojej głowie tylko na krótką chwilę i natychmiast poczułem, że chce mi się wymiotować pogardą dla samego siebie).

Wyrok nie podlegał żadnej dyskusji.

Wiedziałem, że podjęli słuszną decyzję. Możliwe, że okazałem nawet odrobinę godności, kiedy szedłem między tymi, których wyznaczono do wykonania kary. Poruszałem się wolno, jakby spoczął na mnie niesłychanie ciężki balast, który nie pozwalał mi łatać, myśleć o ucieczce, ale jednak szedłem – nie zatrzymując się i o nic nie pytając.

Siły opuściły mnie dopiero pod koniec, kiedy zobaczyłem kołki, którymi mieli przytwierdzić mnie do spieczonej słońcem ziemi.

Przez ostatnich dwadzieścia stóp musieli mnie ciągnąć wyschniętym korytem Rzeki Duchów. Wyrywałem się przy każdym kroku. Błagałem o litość, na którą nie zasłużyłem. Byliśmy o pół mili od naszego obozu i jestem pewien, że słyszeli tam każdy mój krzyk.

Rozciągnęli mnie krzyżem na ziemi, brzuchem do gorącego piasku, w pełnym słońcu. Szarpałem więzy tak długo, aż zdrętwiały mi ręce i nogi.

Pięciu z każdej strony trzymało moje skrzydła. Trzymali mocno, a ja próbowałem bić nimi ze wszystkich sił, roztrzaskać nimi czaszki tych, którzy wykonywali wyrok. Zadarłem głowę i zobaczyłem tego, który miał piłować. To był San jhuarr, mój czerwonopióry kuzyn.

Pył, piach i upał, a także gorący wiatr szalejący w pustym korycie rzeki. Pamiętam to wszystko.

Pamiętam też dotyk metalu. I to niezwykle wrażenie naruszenia, gdy zębate ostrze wchodziło w moje ciało i wysuwało się z chrzęstem. Wiele razy zapychało się moim mięsem; musieli wyciągać je i wycierać do czysta. Pamiętam zapierający dech w piersiach napór gorącego powietrza na nagą tkankę i końcówki nerwów oderwanych od korzeni. I ten powolny, powolny, bezlitosny trzask rozcinanej kości. Pamiętam, że wymiociny stłumiły mój krzyk, a kiedy moje usta oczyściły się, znowu krzyczałem. Pamiętam niewiarygodną ilość krwi. I to nagłe, oszałamiające wrażenie nieważkości, kiedy wreszcie odjęto mi jedno skrzydło i poczułem drżenie kostnego kikuta, który wsunął się w głąb poszarpanych mięśni, otoczonych strzępami skóry. Pamiętam też potworny ciężar czystej szmaty i maści, a także powolny krok San jhuarra, który obchodził mnie dookoła, i tę świadomość, nieznośną świadomość, że za chwilę wszystko to zacznie się od nowa.

Nigdy nie podawałem w wątpliwość tego, że zasługuję na ten wyrok. Nawet wtedy, gdy uciekłem, by szukać szansy na odzyskanie utraconej zdolności latania. Czułem podwójny wstyd. Okaleczony i odarty z szacunku przez odrażającą kradzież wyboru, sam sobie dałem jeszcze jeden przyczynek do hańby: postanowiłem odwrócić skutki sprawiedliwej kary.

Nie mogłem żyć. Nie mogłem pozostać uwiązany do ziemi na zawsze. Byłem martwy.

Chowam list Isaaca za moją podartą kapotę, nie czytając nawet jego żałosnego, bezlitosnego pożegnania. Nie jestem pewien, czy gardzę tym człowiekiem. Nie jestem pewien, czy na jego miejscu postąpiłbym inaczej.

Wychodzę z domu.

O kilka ulic dalej, w Saltbur, nad wschodnią częścią miasta góruje piętnastopiętrowy wieżowiec. Drzwi frontowe nie są w nim zamykane. Łatwo też przedostać się na jego płaski dach, przez klapę, która powinna być zaryglowana. Wiem o tym, bo wspinałem się tam już nie raz.

Spacer nie trwa długo. Czuję się tak, jakbym lunatykował. Ludzie gapią się na mnie, kiedy mijam ich obojętnie. Nie zarzuciłem kaptura na głowę. Teraz to i tak nie ma żadnego znaczenia.

Nikt mnie nie zatrzymuje, kiedy idę schodami w górę. Tylko na dwóch piętrach drzwi uchylają się nieznacznie i wiem, że obserwują mnie czyjeś oczy ukryte w ciemności. Nikt jednak nie staje mi na drodze i po kilku minutach jestem już na dachu.

Sto pięćdziesiąt stóp nad ziemią, a może i więcej. W Nowym Crobuzon nie brakuje wyższych budowli, ale ta jest wystarczająco strzelista, bym poczuł się na niej jak na wierzchołku ceglano-betonowej skały wyrastającej ze środka oceanu.

Mijam kupki śmieci i czarne ślady po ogniskach; pamiątki po nieproszonych gościach i nielegalnych mieszkańcach. Tej nocy jestem tu sam.

Ceglany mur, który otacza przestrzeń dachu, ma pięć stóp wysokości. Opieram się o jego krawędź i rozglądam się na wszystkie strony.

Wiem, co widzę.

Umiem dokładnie określić swoje położenie.

Oto fragment Szklarni, smuga brudnego światła widoczna między dwiema wieżami gazowni. Zakrzywione Żebra są oddalone ledwie o milę od tego wieżowca; linie kolejowe i krępe domy są przy nich takie niepozorne. Miasto usiane jest ciemnymi plamami – to kępy drzew. I te światła, wszędzie światła w najróżniejszych barwach.

Z łatwością wskakuję na mur i staję.

Teraz jestem na szczycie Nowego Crobuzon.

To taki niezwykły organizm. Gigantyczne bagno, w którym można znaleźć wszystko. I oto rozciąga się u moich stóp.

Widzę rzeki. Egzema jest nie dalej niż sześć minut lotu stąd. Rozkładam ramiona.

Wicher spieszy mi na spotkanie; uderza z radością. Czuję, że nocne powietrze tętni życiem.

Zamykam oczy.

Z wielką dokładnością potrafię wyobrazić sobie lot. Trzeba odbić się mocno nogami i chwycić powietrze rozpostartymi skrzydłami, a potem wiosłować nimi uparcie, by nie dać się ściągnąć ku ziemi. Trafić na dobry prąd powietrzny, gdzie pióra mogą odpocząć, rozłożyć się szeroko i dryfować. Poszybować wysoko, spiralnym kursem, ponad cały ten gigantyczny twór, który jest pode mną. Z powietrza miasto wygląda inaczej. Ukryte ogrody stają się źródłem rozkoszy. Wspomnienie ciemnych cegieł można strząsnąć z siebie jak błoto. Każdy budynek staje się orlim gniazdem. Można zapomnieć o szacunku dla miasta – wolno lądować i startować wedle życzenia, a potem spaskudzić się w locie.

Z powietrza, z lotu ptaka, spod niebios rząd i milicja są ledwie żałosnymi termitami. Dzielnice nędzy są tylko plamami, które mija się w mgnieniu oka. Upadek, który dokonuje się w cieniu wspaniałej architektury, jest nie moją sprawą.

Czuję, że wiatr rozsuwa moje palce. Siłuje się ze mną, zaprasza. Czuję swędzenie na plecach, gdy kikuty kości skrzydeł rozsuwają się odruchowo.

Już nigdy tego nie doświadczę. Nie będę już kaleką, ptakiem uwiązanym do ziemi.

Mam nadzieję, że to już koniec tego półżycia.

Tak wspaniale umiem sobie wyobrazić ostatni lot; płynne, eleganckie zwroty w przestworzach, które otwierają się przede mną na powitanie jak dawno utracona kochanka.