Выбрать главу

Niech mnie porwie wiatr.

Pochylam się, stojąc na murze, ponad dudniącym w dole miastem, jak najdalej w powietrze.

Czas stanął w miejscu. Dźwięki umilkły. Miasto i powietrze znieruchomiały.

Wolniutko unoszę ręce i przebiegam palcami po piórach na głowie. Rozgarniam je uparcie, czując lekki ból skóry. Wygładzam je bezlitośnie w przeciwnym kierunku, niż zwykły były rosnąć. Otwieram oczy. Zaciskam pałce i chwytam sztywne stosiny oraz dobrze natłuszczone włókna… Zaciskam dziób, żeby nie krzyczeć, i zaczynam wyrywać.

Minęły długie godziny i teraz w najgłębszej nocy postanawiam zejść schodami w dół i powrócić na ulice.

Samotny powóz stukocze po bruku i znika; zapada głęboka cisza. Z przeciwnej strony ulicy, spod klosza ulicznej latarni rozlewa się beżowy blask gazowego płomienia.

Czeka na mnie ciemna postać. Mężczyzna robi krok i staje w plamie światła. Tylko jego twarz wciąż pozostaje w cieniu. Przez ułamek sekundy myślę o wszystkich moich wrogach i zastanawiam się, który z nich przysłał tu tego człowieka. A potem dostrzegam wielkie, poruszające się szczypce modliszki, którymi mnie wita.

Stwierdzam ze zdziwieniem, że nie jestem zaskoczony.

Jack Pół-Pacierza znowu wyciąga przed siebie prze-tworzone ramię. Przywołuje mnie powolnym, dostojnym ruchem.

Zaprasza mnie. Do swojego miasta.

Ja także robię krok naprzód i wyłaniam się z cienia.

Widzi mnie, ale nie zdradza oznak niepokoju czy zdziwienia.

A ja przecież wiem, jak wyglądam.

Moja twarz jest teraz masą surowego, poszarpanego mięsa. Krwawi mozolnie setkami drobnych otworów, w których jeszcze niedawno tkwiły pióra. Małe kępki puchu, które przeoczyłem, drażnią ciało jak kilkudniowy zarost. Moje oczy są otoczone nagą, różową, poranioną skórą, pokrytą guzkami i odrażającą. Strużki krwi spływają w dół po mojej szpetnej czaszce.

Stopy znowu duszą się w ciasno zwiniętych szmatach, skutecznie maskujących ich potworny kształt. Nie ma już piór, których warstwa płynnie zmieniała się w łuski na nogach. Stąpam ostrożnie, z kroczem równie wyskubanym i obolałym jak głowa.

Próbowałem odłamać sobie dziób, ale nie dałem rady.

Stoję w moim nowym ciele przed wysokim budynkiem.

Pół-Pacierza waha się, ale niedługo. Znowu przyzywa mnie ruchem ręki.

To hojny gest, ale muszę odmówić.

Oferuje mi życie w pół-świecie. Proponuje udział w żałosnej egzystencji na marginesie. W mętnych krucjatach i anarchistycznym dziele zemsty. W pogardzie dla zasad.

Uciekinier, Przywódca Wolnych Prze-tworzonych… Nikt. On tu nie pasuje. Zmienił oblicze miasta, a teraz musi go bronić, by samo siebie nie pożarło.

Widzi przed sobą innego złamanego życiem odszczepieńca, kandydata do udziału w jego niezwykłej krucjacie; istotę, której egzystencja w tym świecie nie jest możliwa; żywy paradoks – ptaka, który nie może latać. Proponuje mi wyjście – miejsce w swej antyspołeczności, na marginesie, w swym skundlonym mieście. W świecie przemocy i honoru, z którego atakuje.

Jest hojny, lecz odmawiam. Nie tak wygląda moje miasto. To nie moja walka.

Muszę opuścić jego pół-świat, jego kącik niezrozumiałego oporu. Ja żyję w mniej skomplikowanych realiach.

A on się myli.

Bo nie jestem już garudą zmuszonym do życia na ziemi. Tamten Yagharek już nie żyje. To jest nowe życie. Nie jestem już odszczepieńcem, przegranym „ani-ani”.

Wyrwałem z ciała pióra, które mogły mylić. Teraz moja skóra jest gładka i jeśli nie liczyć pozostałości ptasiej fizjonomii, nie różnią się niczym od moich współobywateli. Mogą żyć pełną gębą w otwartym świecie.

Zdecydowanym gestem dziękuję mu i żegnam go, a potem odwracam się i wstępuję w strumień mętnego światła latarń ulicznych wiodący mnie na wschód, ku kampusowi uniwersyteckiemu i stacji Ludmead. Idę przez świat cegieł, zaprawy murarskiej i smoły, przez bazary i rynki, środkiem ulic zalanych siarkowym blaskiem. Jest noc i muszę spieszyć się do łóżka; muszę znaleźć sobie łóżko w moim mieście, w którym nareszcie mogę normalnie żyć.

Odwracam się i wkraczam na rozlegle terytorium Nowego Crobuzon, napędzanego parą nienasyconego bóstwa, potężnego zlepku architektury i historii, kombinacji pieniędzy i biedy. Odwracam się i wkraczam do miasta, które jest moim domem – ale nie jako ptak czy garuda, nie jako żałosny mieszaniec.

Odwracam się i jako człowiek wkraczam do miasta, które jest moim domem.

***