Выбрать главу

Miasto widziane wypukłymi, lustrzanymi oczami Lin było kompletnym wizualnym chaosem. Każdy z milionów sześciokątnych segmentów składających się na jej narząd wzroku przekazywał do mózgu obraz o ostrych barwach i jeszcze ostrzejszych zarysach kształtów. Wszystkie były nadzwyczajnie wyczulone na zmiany natężenia światła, ale nie na odróżnianie drobnych szczegółów – chyba że khepri skoncentrowała się na jakimś detalu aż do lekkiego bólu. Dla pojedynczych segmentów oka łuszczące się fragmenty tynku na walących się murach były właściwie niewidoczne; architektura była dla nich masą brył o podstawowych barwach. A jednak obraz ten był na swój sposób precyzyjny: każdy impuls wizualny, każdy jego fragment, każdy kształt, każdy odcień barwy różnił się od sąsiedniego na tyle, by stać się źródłem informacji o całej strukturze. Co więcej, Lin potrafiła smakować substancje chymiczne unoszące się w powietrzu i na tej podstawie stwierdzać, która z ras zamieszkuje dany budynek. Wyczuwała wibracje powietrza i dźwięki z taką precyzją, że mogła rozmawiać swobodnie w zatłoczonej i gwarnej sali czy wyczuć przejeżdżający gdzieś wysoko pociąg.

Lin próbowała kiedyś opisać Isaacowi, w jaki sposób postrzega miasto:

Widzę równie wyraźnie jak ty, a może nawet wyraźniej. Dla ciebie wszystko jest jednorodne: z jednej strony rozpadający się dom, z drugiej nowiutki pociąg z błyszczącymi tłokami, tu krzykliwie wymalowana kobieta, a tam stary i poszarzały sterowiec… Musisz przyjmować to wszystko jako jeden obraz. Co za chaos! Taki strumień danych nic ci nie mówi, jest pełen wewnętrznych sprzeczności, opowiada różne historie. Dla mnie każda cząstka jest spójną całością, różni się minimalnie od sąsiedniego fragmentu, ale wszystkie wariacje tworzą stopniowo racjonalny obraz.

Isaac był zafascynowany tym fenomenem przez półtora tygodnia. Jak zawsze w takich przypadkach, sporządzał tony notatek i wyszukiwał niezliczone książki o owadzim wzroku. Poddawał Lin nużącym eksperymentom, badając głębię i odległość skutecznego widzenia. Wiedząc, że sztuka czytania nie jest dla kheprich czymś naturalnym, z wielkim podziwem obserwował swą kochankę, która sięgając po książkę, musiała koncentrować się jak ktoś niemal ślepy.

Jednakże zainteresowanie uczonego szybko minęło – ludzki umysł nie był zdolny do przetwarzania obrazu w taki sposób, jak czyniły to khepri.

Nieśmierdzący groszem mieszkańcy okolic Żmijowej Nory kłębili się wokół Lin coraz liczniej, szukając szansy zarobku – poprzez kradzież, żebractwo, handel lub grzebanie w śmieciach piętrzących się wprost na ulicy. Dzieci biegały między nimi z krzykiem, wywijając dziwacznymi konstrukcjami z pogiętego żelastwa. Od czasu do czasu pojawiali się też bardziej zamożni obywatele, ale ci znikali szybko, rozglądając się z widoczną dezaprobatą.

Trepy Lin były mokre od ulicznego błocka, bogatego źródła pożywienia dla strachliwych stworzeń wyglądających ukradkiem z rynsztoków i kanałów. Okoliczne domy miały płaskie dachy, a ich sąsiednie ściany połączone były prymitywnymi kładkami z desek. Były to drogi ucieczki dla tych, którzy musieli umykać i skróty dla tych, którzy cenili wygodę – tak powstawał świat chwiejnych przejść wysoko ponad powierzchnią Nowego Crobuzon.

Bardzo niewiele było dzieciaków, którym chciało się przezywać Lin. Społeczność tej dzielnicy zdążyła przywyknąć do obcych. Khepri wyczuwała doskonale kosmopolityczną atmosferę okolicy – rejestrowała delikatne zapachy wydzielin przedstawicieli niezliczonych ras, w większości nieznanych. Udało jej się odróżnić przyjemny zapach kheprich, wilgotny odór vodyanoich, a nawet dobiegający gdzieś z daleka pyszny aromat ludu kaktusów.

Lin skręciła w brukowaną uliczkę okrążającą Sobek Croix. Taksówki stały długim rzędem wzdłuż żelaznego ogrodzenia. Wybór był wielki – dwukołowce, czterokołowce, zaprzęgi konne i pteraptasie, wozy parowe na gąsienicach… a także żałosne wehikuły, w których prze-tworzeni byli pojazdami i kierowcami zarazem. Lin stanęła przed kolejką wozów i machnęła ręką. Pierwszy z woźniców litościwie popędził wrednie wyglądające ptaszysko, aby pociągnęło pojazd w stronę potencjalnej klientki.

– Dokąd? – Mężczyzna wychylił się z siedziska, aby odczytać dokładny plan podróży, który Lin nakreśliła w notatniku. – Dobra – powiedział i kiwnął głową zapraszając pasażerkę do środka.

Taksówka była otwartym wozem dwumiejscowym. Lin mogła w spokoju przyglądać się scenkom z życia południowych dzielnic miasta. Wielki ptak-nielot biegł, kołysząc się na boki, ale koła pojazdu łagodziły ten ruch. Pasażerka usadowiła się wygodnie i jeszcze raz spojrzała na instrukcje, które wcześniej pokazała woźnicy.

Isaac nie byłby zadowolony z tego planu podróży. Ani trochę.

Lin naprawdę potrzebowała kolorowych jagód i rzeczywiście jechała po nie do Kinken. Jeden z jej przyjaciół, Cornfed Daihat, istotnie miał tego dnia wystawę w Howl Barrow.

Tylko że wcale nie miała zamiaru jej oglądać.

Rozmawiała już z Cornfedem i pouczyła go, jak ma odpowiadać, gdyby kiedyś Isaacowi przyszło do głowy zadawać niewygodne pytania (nie przypuszczała, by tak się stało, ale wolała się zabezpieczyć). Cornfed był oczywiście zachwycony – odgarnąwszy z twarzy białe włosy, z zapałem zaklinał się, że pragnie być potępiony na wieki, jeżeli puści parę z ust. Najwyraźniej wydawało mu się, że Lin puszcza Isaaca kantem, i czuł się zaszczycony, mogąc stać się choćby biernym uczestnikiem kolejnego erotycznego skandalu w jej bujnym życiu.

W istocie jednak khepri po prostu nie zdążyłaby na jego wystawę – miała ważną sprawę do załatwienia w innej okolicy.

Taksówka jechała teraz w stronę rzeki. Lin podskoczyła na siedzeniu, gdy drewniane koła wjechały na mniej równy bruk. Skręcili w ulicę Shadrach, zostawiając za sobą dalekie targowisko i ostatnie stragany z warzywami, przejrzałymi owocami i rybami.

W oddali, ponad niskimi domami, wznosiła się masywna wieża milicji we Flyside. Wielka, brudna, pękata, w jakiś sposób nieprzyjazna kolumna wrastała w niebo na wysokość trzydziestu pięciu pięter. Wąskie okna podobne do strzelnic znaczyły jej ściany, a wstawione w nie ciemne, matowe szyby nie odbijały promieni słońca. Betonowa skóra wieży łuszczyła się miejscami. Trzy mile dalej na północ Lin dostrzegła zarys jeszcze wyższej budowli: głównej bazy milicji. Tak zwany Szpikulec przebijał ziemię i sterczał ku górze niczym klinga przeszywająca serce miasta.

Lin wygięła szyję. Ponad wieżą we Flyside unosił się w powietrzu groteskowy, do połowy napełniony gazem sterowiec. Wyginał się na wietrze, nadymał i wyciągał jak zdychająca ryba. Mimo sporej odległości Lin czuła wibrację silnika latającej machiny, która unosiła się z wysiłkiem, by zniknąć w szarych chmurach.

W powietrzu rozchodził się jeszcze jeden dźwięk, wywołujący przykry dysonans z buczeniem sterowca: gdzieś w pobliżu zadrżał potężny dźwigar, gdy kapsuła milicji z wyciem pomknęła na północ, w stronę wieży.

Pojazd gnał jak oszalały, zawieszony na pojedynczym, podniebnym torze, który wbijał się w jedną ze ścian wieży i pojawiał po przeciwnej stronie, niczym nić przewleczona z północy na południe przez ucho gigantycznej igły. Kapsuła stanęła nagle, z hukiem uderzając o masywne bufory. Wyłoniły się z niej sylwetki, ale Lin nie zobaczyła nic więcej, bo taksówka nie zatrzymała się ani na chwilę.

Drugi raz tego dnia poczuła cudowny zapach ludzi-kaktusów, gdy pteraptak dociągnął wóz do Szklarni w Riverskin. Wyrzucone poza teren tej klasztornej budowli (skręcone kunsztownie elementy konstrukcyjne tworzyły stromą szklaną kopułę widniejącą na wschodzie, w samym sercu dzielnicy), pogardzane przez starszych, gangi młodych kaktusów kręciły się po okolicy, zazwyczaj spędzając czas na podpieraniu zrujnowanych ścian i słupów. Znudzeni, bawili się nożami. Ich kolce były pokryte agresywnymi wzorami, a wiosenną zieleń skór zasłaniały przerażające blizny tatuaży.