— Coś tu nie gra — powiedziałem.
— A coś gra?
Spojrzałem na głowy starannie osadzone na lampach. Oczywiście spłonęły w ogniu, który usmażył ciała, i nie było śladów krwi. Szyje wyglądały na ucięte równo jak od linijki. Poza tym nie miałem żadnych błyskotliwych spostrzeżeń, a mimo to Debora patrzyła na mnie wyczekująco. Ciężko żyć z opinią kogoś, kto potrafi przeniknąć do najgłębszego sedna każdej zagadki, kiedy tę umiejętność zawdzięczało się podpowiedziom mrocznego wewnętrznego głosu, a tych nagle zabrakło. Czułem się jak lalka brzuchomówcy, której teraz każą wystąpić solo.
— Obie głowy są tutaj — zastanawiałem się głośno, bo coś musiałem powiedzieć. — Czemu nie w domu drugiej dziewczyny? Tej, która miała chłopaka?
— Jej rodzina mieszka w Massachusetts — odparła Debora. — Tak było łatwiej.
— Sprawdziłaś go, mam nadzieję?
— Kogo?
— Chłopaka tej zabitej — mówiłem powoli i wyraźnie. — Tego z tatuażem na karku.
— Jezu Chryste, Dexter, oczywiście, że go sprawdzamy. Każdego, kto zbliżył się do tych dziewczyn na kilometr w całym ich zasranym, żałosnym życiu, a ty… — Odetchnęła głęboko, ale nie za bardzo ją to uspokoiło. — Słuchaj, z typowo policyjną robotą ja sobie poradzę. Potrzeba mi pomocy z tym porąbanym ohydztwem, na którym podobno się znasz.
Miło było dostać potwierdzenie, że nadal jestem Królem Porąbanego Ohydztwa, ale nie mogłem nie zadać sobie pytania, jak długo nim pozostanę bez mojej Mrocznej Korony. Tak czy owak, żeby ratować reputację, musiałem zaryzykować i poczynić jakieś wnikliwe spostrzeżenie, więc spróbowałem.
— No dobrze. Z porąbanego, ohydnego punktu widzenia, podejrzenie, że mamy dwóch różnych zabójców stosujących ten sam rytuał, jest bez sensu. Czyli albo zabił je Halpern, a ktoś inny znalazł głowy i pomyślał sobie, a co tam, wywieszę je… albo posadziliśmy nie tego człowieka.
— Walić to — odparowała.
— Co?
— Wszystko, do cholery! I tak źle, i tak niedobrze.
— No to dupa — stwierdziłem, ku zaskoczeniu nas obojga. A ponieważ miałem już serdecznie dosyć Debory, siebie i całej tej historii ze spalonymi trupami bez głów, zrobiłem jedyne, co nakazywała logika i zdrowy rozsądek. Kopnąłem orzech kokosowy.
Dużo lepiej. Teraz jeszcze rozbolała mnie noga.
— Sprawdzam Goldmana — powiedziała raptownie Debora, wskazując dom ruchem głowy. — Na razie wygląda na to, że jest zwykłym dentystą. Ma biurowiec w Davie. Ale to… to śmierdzi porachunkami przemytników kokainy. Bez sensu. Niech to diabli, Dexter — rzuciła. — Daj mi coś.
Spojrzałem na nią z zaskoczeniem. Jakimś cudem odwróciła kota ogonem i znów zwaliła wszystko na moje barki, a ja nie miałem absolutnie nic oprócz głębokiej nadziei, że Goldman okaże się bossem narkotykowym w przebraniu dentysty.
— Nic mi nie przychodzi do głowy — wyznałem smutną prawdę.
— Szlag by to. — Spojrzała za moje plecy, na skraj gromadzącego się tłumu. Przyjechał pierwszy wóz transmisyjny i jeszcze się nie zatrzymał, a reporter już wyskoczył i zaczął popychać kamerzystę w miejsce do zrobienia planu ogólnego. — Cholerny świat — mruknęła Debora i pobiegła się nimi zająć.
— Dexter, tamten facet jest jakiś straszny — usłyszałem cichy głosik za plecami i pospiesznie zrobiłem w tył zwrot. Cody i Astor. Znów dałem im się podejść. Stali razem, Cody z głową przekrzywioną w stronę tłumku po drugiej stronie taśmy ostrzegawczej.
— Który? — spytałem.
— Tamten — odparła Astor. — W pomarańczowej koszuli. Nie każ mi pokazywać palcem, patrzy tutaj.
Poszukałem pomarańczowej koszuli w tłumie, ale mignął mi tylko kolorowy kształt znikający wewnątrz samochodu na drugim końcu uliczki. Był to mały niebieski wóz, nie biały avalon, ale kiedy wyjeżdżał na główną drogę, zauważyłem jeszcze jedną, znajomą barwną plamkę przy lusterku wstecznym. Jasne, nie mogłem tego wiedzieć na pewno, ale dałbym sobie głowę uciąć, że to przepustka na parking dla kadry Uniwersytetu Miami.
Odwróciłem się do Astor.
— No to już go nie ma. Czemu wydał ci się straszny?
— On tak powiedział. — Wskazała na Cody'ego, który skinął głową.
— Bo był — powiedział niemal szeptem. — Miał duży cień.
— Przykro mi, że was wystraszył — odparłem. — Ale już pojechał.
Cody kiwnął głową.
— Możemy obejrzeć głowy?
Prawda, że dzieci są interesujące? Chociażby Cody: chwilę temu wystraszyło go coś tak niekonkretnego jak czyjś cień, a teraz proszę, rwał się, żeby obejrzeć z bliska konkretny przykład morderstwa, terroru i ludzkiej śmiertelności. Oczywiście rozumiałem jego ciekawość, ale nie mogłem otwarcie wyrazić zgody. Z drugiej strony, nie miałem pojęcia, jak im to wytłumaczyć. Słyszałem, że w języku tureckim można oddać takie niuanse, że się w głowie nie mieści, ale angielski zdecydowanie nie wystarczał, by udzielić wyczerpującej odpowiedzi.
Szczęśliwie dla mnie, wróciła Debora.
— Nigdy więcej nie poskarżę się na kapitana — mruknęła. Wydawało się to nieprawdopodobne, ale niedyplomatycznie byłoby jej to wytknąć. — Niech sam użera się z tymi pijawkami z prasy.
— Może po prostu jesteś nie do ludzi.
— — Te gnidy to nie ludzie — odparowała. — Skubańcom zależy tylko na tym, żeby pokazać się na tle głów w tych swoich wypieszczonych fryzurkach i wysłać taśmę do stacji. Co za zwierzęta chcą oglądać coś takiego?
Akurat na to pytanie znałem odpowiedź, ponieważ dwójkę takich właśnie zwierząt miałem pod opieką i, prawdę mówiąc, mnie też można by do nich zaliczyć. Uznałem jednak, że lepiej pominąć to milczeniem i skupić się na problemie w tej chwili najważniejszym. Dlatego zastanawiałem się, dlaczego to właściwie straszny facet Cody'ego był straszny, i nad faktem, że miał coś, co bardzo przypominało przepustkę na parking uniwersytetu.
— Coś mi przyszło do głowy — powiedziałem, a Debora odwróciła się do mnie tak gwałtownie, jakbym ostrzegł, że nadepnęła na pytona.
— To raczej nie pasuje do twojej hipotezy o dentyście dorabiającym sobie jako boss narkotykowy — uprzedziłem lojalnie.
— Wal — syknęła.
— Ktoś tu był i wystraszył dzieci. Odjechał samochodem z przepustką na parking dla kadry uniwersytetu.
Spojrzała na mnie twardym, nieodgadnionym wzrokiem.
— Cholera. Ten facet, o którym mówił Halpern, jak mu było?
— Wilkins.
— Nie — stwierdziła. — To niemożliwe. Tylko dlatego, że dzieciaki się kogoś wystraszyły? Nie.
— Ma motyw — zauważyłem.
— Co, stały etat, na litość boską? Dexter, weź przestań.
— Nam może to wydawać się błahe — powiedziałem. — Im niekoniecznie.
— Czyli żeby załapać się na stały etat — pokręciła głową — włamuje się do Halperna, kradnie jego ubrania, zabija dwie dziewczyny…
— A potem napuszcza nas na Halperna — dodałem, bo przypomniało mi się, jak stał na korytarzu i czynił aluzje pod jego adresem.
Debora raptownie spojrzała na mnie.
— Kurde. Rzeczywiście, tak było, zgadza się? Wysłał nas do Halperna.
— Niby stały etat to marny motyw — zauważyłem — ale chyba bardziej prawdopodobny niż to, że Danny Rollins i Ted Bundy zawarli spółkę, nie?