Przygładziła włosy z tyłu — zaskakująco kobiecy gest jak na kogoś, o kim przywykłem myśleć jako o sierżant Głazie.
— Może — odezwała się po chwili milczenia. — Za mało o Wilkinsie wiem, żeby mieć pewność.
— Porozmawiamy z nim?
Pokręciła głową.
— Najpierw chcę się jeszcze raz zobaczyć z Halpernem.
— Czekaj, pójdę po dzieci.
Naturalnie, nie było ich nigdzie w pobliżu miejsca, w którym być powinny. Mimo to znalazłem je bez trudu; poszły przyjrzeć się dwu głowom i może tak mi się tylko zdawało, ale miałem wrażenie, że w oku Cody'ego dostrzegłem błysk fachowego uznania.
— Chodźcie — powiedziałem — musimy jechać.
Odwrócili się i z ociąganiem poszli za mną, ale usłyszałem, jak Astor mamrocze pod nosem:
— I tak lepsze to niż jakieś głupie muzeum.
Patrzył z drugiego końca grupy, która zebrała się, żeby oglądać widowisko. Starał się być tylko jednym z gapiów, niczym nieróżniącym się od reszty i nie ściągać na siebie szczególnej uwagi. Naraził się na niebezpieczeństwo tym, że w ogóle się tu zjawił — ktoś mógł go rozpoznać, ale Obserwator zaryzykował. No i oczywiście przyjemnie było zobaczyć reakcję na swoje dzieło; odrobina próżności, na którą sobie pozwolił.
Poza tym ciekawiło go, jak zrozumieją jedyną prostą wskazówkę, którą im zostawił. Tamten okazał się bystry — ale na razie ją zignorował, ominął i pozwolił, by jego współpracownicy ją obfotografowali i zbadali. Może należało być bardziej dosadnym, ale zostało dość czasu, by zrobić, co trzeba. Nie spieszyć się, przygotować tamtego i zabrać go w odpowiednim momencie — to najważniejsze.
Podszedł trochę bliżej, by przyjrzeć się tamtemu; spróbuje poznać po nim, jak zareagował na to, co dotychczas zobaczył. Ciekawe, że przyprowadził ze sobą dzieci. Widok dwóch głów niespecjalnie je poruszył. Może były przyzwyczajone do takich rzeczy albo…
Nie. To niemożliwe.
Z najwyższą ostrożnością przesuwał się do przodu, aż stanął przy żółtej.taśmie, najbliżej dzieci, jak się dało.
A kiedy chłopiec podniósł głowę i spojrzenia ich się spotkały, stało się oczywiste, że to nie pomyłka.
Przez chwilę nie odrywali od siebie wzroku i poczucie czasu zginęło wśród furkotu ciemnych skrzydeł. Chłopiec stał i patrzył tak, jakby poznał, nie z kim, a z czym ma do czynienia, i jego małe mroczne skrzydła zatrzepotały z podszytą lękiem furią. Obserwator nie mógł się powstrzymać; podszedł bliżej, żeby dzieciak mógł zobaczyć i jego, i otaczający go nimb ciemnej mocy. Chłopiec nie okazał strachu — wytrzymał jego spojrzenie i zademonstrował własną moc. Potem odwrócił się, wziął siostrę za rękę i razem podreptali do tamtego.
Pora iść. Dzieci go na pewno wskażą, a on nie chciał, by ktokolwiek zobaczył jego twarz, jeszcze nie. Pospiesznie wrócił do samochodu i odjechał, ale bez nawet cienia niepokoju. Wręcz przeciwnie, był zadowolony bardziej niż miał prawo oczekiwać.
To przez dzieci, oczywiście. Nie tylko dlatego, że powiedzą tamtemu i podsycą w nim niezbędny strach. Chodziło też o to, że Obserwator naprawdę lubił dzieci. Wspaniale się z nimi pracowało, emitowały tak silne emocje, że całe wydarzenie zyskiwało dodatkowy ładunek energii.
Dzieci — znakomicie.
Robiło się całkiem przyjemnie.
Siedzieć w tych małpiatych i pomagać im w zabijaniu — to przez pewien czas wystarczało. Za którymś powtórzeniem jednak stało się nudne i TO znów zaczęło myśleć, że musi być coś więcej. Odbieraniu życia towarzyszył nęcący dreszcz czegoś nieokreślonego, poczucie, że coś już — już prawie się budzi, by na powrót zapaść w sen, i TO chciało wiedzieć, w czym rzecz.
Jednak mimo że próbowało wiele razy i z wieloma małpiatymi, nie przybliżyło się ani trochę do poznania tego uczucia, nie mogło wejść na tyle głęboko, by dociec jego istoty. A to jeszcze bardziej pobudzało ciekawość.
Minęło dużo czasu i TO znów popadło w ponury nastrój. Małpiate były zbyt proste i tyle, i cokolwiek z nimi robiło, już nie wystarczało. Zaczęło więc gardzić ich głupią, bezcelową egzystencją. Raz czy dwa porwało się na nie, pragnąc je ukarać za to ich nieme, banalne cierpienie, i zmusiło swojego nosiciela, żeby pozabijał całe rodziny, całe plemiona. A kiedy umierały, gdzieś tuż poza zasięgiem majaczyła ta cudowna obietnica czegoś innego, by zaraz znów rozmyć się w nicość.
TO szalało z frustracji; musiał być jakiś sposób, żeby się przebić, dowiedzieć się, czym jest to nieuchwytne coś, wyciągnąć je z niebytu.
I wtedy małpiate wreszcie zaczęły się zmieniać. Początkowo bardzo powoli, tak powoli, że TO nawet nie zdało sobie sprawy, co się dzieje, dopóki proces nie trwał już w najlepsze. I pewnego pięknego dnia, kiedy TO weszło w nowego nosiciela, ten stanął na tylnych nogach i, podczas gdy TO wciąż jeszcze nie mogło pojąć, co się stało, istota spytała: „Kim jesteś?”
Najpierw był głęboki szok, a potem jeszcze silniejsza rozkosz.
TO już nie było samo.
18
Do aresztu dojechaliśmy bez przeszkód, ale z Deborą za kierownicą oznaczało to tylko tyle, że nikt nie odniósł poważnych obrażeń. Spieszyło jej się, a była przede wszystkim gliniarzem z Miami, którego prowadzić nauczyli inni gliniarze z Miami. Mówiąc wprost, uważała, że ruch w mieście jest z natury płynny, i przecinała go jak rozgrzany nóż masło, wsuwała się w luki, których tak naprawdę nie było, i jasno dawała innym kierowcom do zrozumienia, że albo ustąpią, albo zginą.
Cody i Astor, bezpiecznie zapięci pasami na tylnym siedzeniu, oczywiście mieli wielką frajdę. Siedzieli tak prosto, jak tylko mogli, i z wyciągniętymi szyjami wyglądali na zewnątrz. I, co już było wyjątkową rzadkością, Cody nawet uśmiechnął się przelotnie, kiedy omal nie staranowaliśmy dwustukilowego mężczyzny na małym motocyklu.
— Włącz sygnał — zażądała Astor.
— To nie zabawa, do cholery — warknęła Debora.
— Czyli co, włączasz sygnał tylko jak jest zabawa, do cholery?
— wypaliła Astor, a Debora poczerwieniała jak piwonia i mocno szarpnęła kierownicą, żeby zjechać z autostrady numer 1. Ominęła o centymetry zdezelowaną hondę na czterech gumowych oponach.
— Astor — powiedziałem. — Nie używaj takich słów.
— .Ona ich używa na okrągło — zauważyła Astor.
— W jej wieku też będziesz mogła ich używać do woli. Ale nie kiedy masz dziesięć lat.
— To głupie. Albo słowo jest brzydkie, albo nie, nieważne, ile się ma lat.
— Święta prawda — odparłem. — Ale nie mogę mówić sierżant De — borze, jak ma się wyrażać.
— To głupie — powtórzyła Astor i przeskoczyła na inny temat:
— Naprawdę jest sierżantem? To więcej niż policjant?
— To znaczy, że jest policjantem — szefem — wyjaśniłem.
— Czyli może mówić tym w niebieskich mundurach, co mają robić?
— Tak.
— I może też nosić broń?
— Tak.
Astor wychyliła się do przodu na tyle, na ile pozwalał pas bezpieczeństwa, i spojrzała na Deborę z czymś zbliżonym do szacunku. Nieczęsto widziałem u niej taką minę.
— Nie wiedziałam, że dziewczyny mogą nosić broń i być policjantem — szefem — powiedziała.
— Dziewczyny mogą robić wszystko to, co robią choler… co robią chłopcy — odburknęła Debora. — Zwykle lepiej.
Astor spojrzała na Cody'ego, a potem na mnie.