Выбрать главу

— Co teraz? — spytałem.

— Jak to co? Trzeba pogadać z Wilkinsem.

— I spytać, czy ma w ogródku posąg z głową byka?

— Nie — odparła. — To pieprzenie w bambus.

— Brzydkie słowo — odezwała się Astor. — Wisisz mi pięćdziesiąt centów.

— Robi się późno — zauważyłem. — Muszę odwieźć dzieci do domu, zanim ich matka to mnie wrzuci na grill.

Debora długo patrzyła na Cody'ego i Astor, po czym podniosła wzrok na mnie.

— Niech ci będzie — powiedziała.

19

Ostatecznie udało mi się odstawić Cody'ego i Astor do domu, zanim Rita wyszła z siebie, ale zapowiadała się niezła jazda, kiedy usłyszała, że oglądali obcięte głowy. Dzieci zbytnio się tym nie przejęły i raczej pozostawały pod wrażeniem tego, jak im minął dzień, a powzięte przez Astor postanowienie, by zostać Sancho Pansą mojej siostry Debory, na tyle zaprzątnęło Ritę, że zapomniała unieść się słusznym gniewem. W końcu wczesny wybór zawodu mógł później oszczędzić dużo czasu i kłopotów.

Widać było, że Ricie aż się w głowie gotuje i że jak zacznie paplać, to nieprędko skończy. Normalnie tylko uśmiechałbym się, potakiwał i dał jej się wygadać. Nie miałem jednak nastroju do robienia czegokolwiek, co trąciłoby normalnością. Przez ostatnie dwa dni chciałem tylko trochę czasu i spokoju, żeby spróbować ustalić, dokąd wyprowadził się mój Pasażer, a zamiast tego byłem rozrywany na wszystkie strony przez Deborę, Ritę, dzieci, a nawet — to niesłychane — pracę. Moje przebranie zastąpiło istotę, która miała się za nim kryć, i to mi nie odpowiadało. Ale teraz, jeśli tylko uśpię czujność Rity i wykradnę się z domu, wreszcie będę miał trochę czasu dla siebie.

Pod pretekstem ważnej roboty śledczej, która nie mogła poczekać do poniedziałku rano, pojechałem do pracy, rozkoszując się względną harmonią i spokojem ruchu ulicznego w sobotni wieczór w Miami.

Przez pierwszych piętnaście minut jazdy nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że ktoś mnie śledzi. To absurd, wiem, ale nie przywykłem do tego, żeby być sam nocą, i czułem się zupełnie bezbronny. Opuszczony przez Pasażera, stałem się tygrysem z przytępionym węchem i bez kłów. Miałem wrażenie, że jestem ociężały i głupi, i ciarki nie chciały przestać chodzić mi po karku. Całym sobą czułem nieuchronnie nadciągający strach, potrzebę, by zawrócić i obwąchać wydeptany przez siebie szlak, bo gdzieś tam czyha coś wygłodniałego. A w tle tego wszystkiego pobrzmiewało echo owej dziwnej muzyki ze snu, w której rytm moje nogi podrygiwały mimowolnie, jakby wyrywały się dokądś beze mnie.

To okropne uczucie i gdybym tylko miał zdolność empatii, pewnie w tej chwili doznałbym wstrząsającego objawienia i z ręką podniesioną do czoła padłbym na ziemię, mamrocząc zbolałym głosem, jak bardzo żałuję wszystkich tych okazji, kiedy to ja byłem tropiącym i gotowałem innym ten sam koszmar. Nie jestem jednak zaprogramowany na odczuwanie wewnętrznych katuszy — przynajmniej własnych — więc myśleć mogłem tylko o moim przeogromnym problemie. Pasażer zniknął, a ja czułem się zupełnie bezbronny, jeśli ktoś rzeczywiście mnie śledził.

Pewnie coś mi się uroiło. Któż miałby tropić dobrego Dextera, brnącego przez swoje całkiem normalne sztuczne życie z radosnym uśmiechem, dwójką dzieci i nowym kredytem hipotecznym na opłacenie kucharza? Dla pewności zerknąłem w lusterko wsteczne.

Nikogo, oczywiście; nikt nie czyhał z toporem i wyrobem garncarskim ozdobionym imieniem Dextera. Głupiałem w swoim samotnym otępieniu.

Na poboczu autostrady Palmetto płonął samochód i większość kierowców radziła sobie z korkiem, omijali go lewym poboczem albo trąbili i krzyczeli. Ja zjechałem z autostrady na drogę biegnącą obok magazynów, nieopodal lotniska. W składzie przy Sześćdziesiątej Dziewiątej terkotał niemilknący alarm przeciwwłamaniowy i trzej mężczyźni bez widocznego pośpiechu ładowali pudła do ciężarówki. Uśmiechnąłem się i pomachałem; zignorowali mnie.

To było uczucie, z którym się powoli oswajałem — ostatnio na biednego pustego Dextera nie zważał nikt, oczywiście oprócz tego, kto albo mnie śledził, albo nie.

Ale a propos pustki: owszem, sprytnie się wykręciłem od konfrontacji z Ritą, tyle że kosztem kolacji, a nie jest to coś, z czym mogę się łatwo pogodzić. Teraz potrzebowałem jedzenia prawie tak bardzo jak powietrza.

Zatrzymałem się przy Polio Tropical i kupiłem pół kurczaka na wynos. Zapach natychmiast wypełnił samochód i na ostatnich kilometrach musiałem wytężyć całą siłę woli, żeby nie stanąć z piskiem hamulców i nie rozszarpać kurczaka zębami.

Na parkingu przed komendą pokusa okazała się zbyt silna i, wchodząc do budynku, musiałem wyjąć dokumenty tłustymi palcami, przez co omal nie upuściłem fasoli. Kiedy jednak wreszcie zasiadłem przed komputerem, byłem już dużo bardziej zadowolonym chłopcem, a z kurczaka zostały tylko woreczek kości i miłe wspomnienie.

Jak zwykle, z pełnym żołądkiem i czystym sumieniem dużo łatwiej zmusić mój potężny mózg do pracy na wyższych obrotach. Zniknięcie Mrocznego Pasażera zdawało się wskazywać, że prowadził odrębny żywot. Musiał więc skądś pochodzić i chyba tam właśnie wrócił. Dlatego chciałem dowiedzieć się jak najwięcej o tym, skąd się wziął.

Mój Pasażer nie był jedyny na świecie. Spotkałem już kilku innych drapieżców spowitych niewidzialną czarną chmurą, sygnalizującą obecność takiego autostopowicza jak mój. Logiczne, że każdy z nich musiał się gdzieś i kiedyś narodzić, nie tylko we mnie i za mojego życia. Wstyd przyznać, ale nigdy się nie zastanawiałem, gdzie powstały te wewnętrzne głosy i dlaczego. Teraz, kiedy miałem przed sobą całą noc w cichym i spokojnym laboratorium, mogłem naprawić to tragiczne niedopatrzenie.

I tak, w ogóle nie myśląc o swoim bezpieczeństwie, dałem nura w Internet. Oczywiście po wpisaniu „Mroczny Pasażer” nie wyskoczyło nic pomocnego. W końcu to moje prywatne określenie. Sprawdziłem jednak, na wszelki wypadek, i nie znalazłem nic prócz kilku gier sieciowych i paru blogów, o których naprawdę wypadałoby donieść odpowiednim władzom, jeśli jakieś zajmują się młodzieńczym lękiem egzystencjalnym.

Poszukałem „wewnętrznego towarzysza”, „wewnętrznego przyjaciela”, a nawet „ducha opiekuńczego”. I znów było kilka nadzwyczaj ciekawych wyników, które skłaniały do refleksji nad tym, co się z naszym starym, znużonym światem dzieje, ale nic, co rzuciłoby światło na mój problem. Jednak z tego, co wiem, nic nie istnieje tylko w jednym egzemplarzu i najprawdopodobniej po prostu wpisywałem niewłaściwe wyrażenie.

Dobrze więc: „Wewnętrzny przewodnik”. „Wewnętrzny doradca”. „Ukryty pomocnik”. Sprawdziłem wszystkie kombinacje tych słów, jakie przyszły mi do głowy, pozamieniałem przymiotniki, przeleciałem listy synonimów i nie mogłem się nadziwić temu, w jakim stopniu pseudofilozofia New Age zdominowała Internet. I wciąż nie znalazłem nic bardziej złowieszczego od porad, jak wykorzystać potęgę mojej podświadomości do zbicia fortuny na handlu nieruchomościami.

Trafiła się jednak bardzo interesująca wzmianka o Salomonie, tym z Biblii, z której wynikało, że stary mędrzec w sekrecie wspominał o jakimś królu wewnętrznym. Poszedłem tym tropem. Kto by przypuszczał, że w Biblii można znaleźć coś ciekawego i istotnego? Okazuje się jednak, że kiedy myślimy o Salomonie jako o mądrym, wesołym dziadziu z brodą, który dla hecy chciał przeciąć dziecko na pół, umyka nam to, co najlepsze.

Na przykład zbudował świątynię ku czci niejakiego Molocha, podobno jednego z niesympatycznych starych bogów, i zabił własnego brata, bo było w nim „zło”. Mogłem zrozumieć, że z biblijnego punktu widzenia wewnętrzne zło to całkiem dobry opis Mrocznego Pasażera. Ale jeśli istniał tu jakiś związek, czy ktoś z „królem wewnętrznym” rzeczywiście zabiłby kogoś, w kim tkwiło zło?