Выбрать главу

Aż mi się w głowie kręciło. Czy miałem sądzić, że sam król Salomon miał swojego Mrocznego Pasażera? Czy też, skoro uchodził za jednego z pozytywnych bohaterów Biblii, powinienem zinterpretować to tak, że odnalazł takiego w swoim bracie i z tego powodu go zabił?

I czy wbrew temu, co się nam wmawia, mówił serio o przecięciu dziecka na pół?

Czy to naprawdę istotne, co wydarzyło się kilka tysięcy lat temu na drugim krańcu świata? Nawet zakładając, że król Salomon miał jednego z pierwszych Mrocznych Pasażerów, jak pomagało mi to na powrót stać się uroczym, śmiertelnie groźnym Dexterem? Co w ogóle miałem wspólnego z tymi fascynującymi przekazami historycznymi? Nic w nich nie mówiło mi, skąd pochodził Pasażer, czym był i jak go odzyskać.

Byłem w kropce. Najwidoczniej pora się poddać, pogodzić z losem, zdać na łaskę Wysokiego Sądu, wcielić w rolę Dextera, cichego ojca rodziny i Mrocznego Mściciela na emeryturze. Powoli oswajać się z myślą, że nigdy więcej nie poczuję tego twardego, chłodnego dotyku księżyca na zakończeniach włókien nerwowych, który towarzyszył mi, gdy prześlizgiwałem się przez noc jak awatar zimnej, ostrej stali.

Próbowałem wymyślić coś, co zmobilizowałoby mnie do wzniesienia się na wyżyny wysiłku umysłowego, ale przypomniał mi się tylko fragment wiersza Rudyarda Kiplinga: „Jeśli potrafisz nie stracić głowy, gdy wszyscy wokół swoje tracą” czy coś w tym stylu. Jakoś mi to nie wystarczyło. Może Ariel Goldman i Jessica Ortega powinny były nauczyć się Kiplinga na pamięć. Tak czy owak, moje poszukiwania nic nie dały.

No dobrze. Jak inaczej można by nazwać Pasażera? „Ironiczny komentator”, „system ostrzegawczy”, „ukryty podglądacz”. Sprawdziłem to wszystko. „Ukryty podglądacz” dał kilka niespodziewanych wyników, ale nic użytecznego w moich poszukiwaniach.

Następne były „obserwator”, „wewnętrzny obserwator”, „mroczny obserwator”, „ukryty obserwator”.

Jeszcze jedna próba, dość rozpaczliwa, pewnie wynikająca z tego, że znów zaczynałem myśleć o jedzeniu, ale mimo to mająca swoje uzasadnienie: „głodny obserwator”.

I znów głównie bełkot w stylu New Age. Tym razem jednak rzucił mi się w oczy pewien blog. Kliknąłem link. Przeczytałem pierwszy akapit i choć nie powiedziałem „bingo”, do tego mniej więcej sprowadzały się moje myśli.

„Znów wyruszam w noc z Głodnym Obserwatorem” — tak się zaczynało. „Krążymy ciemnymi ulicami, obfitymi w zwierzynę, jedziemy powoli, gdy wokół szykuje się uczta, słyszymy zew fali krwi, która wkrótce podniesie się, by zalać nas radością…”

Cóż. Proza może nieco nazbyt kwiecista. A ten fragment o krwi lekko niesmaczny. Jednak pomijając te szczegóły, był to całkiem wierny opis tego, co czułem przed każdą moją przygodą. Wyglądało na to, że odnalazłem bratnią duszę.

Czytałem dalej. Wszystko zgadzało się z tym, czego sam doświadczałem, kiedy krążyłem nocą i niecierpliwie czekałem na zaspokojenie głodu, pilotowany przez syczący we mnie głos. Gdy jednak opowieść doszła do momentu, w którym ja rzuciłbym się na ofiarę i ją rozszarpał, ten narrator wspomniał o „innych”, po czym następowały trzy znaki z nieznanego mi alfabetu.

Nieznanego?

Gorączkowo sięgnąłem przez biurko po teczkę z aktami dwóch bezgłowych dziewczyn. Wyszarpnąłem plik zdjęć, przejrzałem je i znalazłem.

Takie same trzy litery, nakreślone kredą na podjeździe przed domem doktora Goldmana, wyglądające jak zniekształcone M, L i K.

Zerknąłem na monitor komputera; identyczne.

Tego już nie mogłem uznać za zbieg okoliczności. Natrafiłem na coś ważnego, może nawet na klucz do zrozumienia całego tego bajzlu. Tak, wysoce to znaczące, z jednym małym przypisem: znaczące co? Co z tego wynikało?

• Jakbym i bez tego nie miał dość zmartwień. Przyjechałem popracować nad osobistym problemem, jakim było zaginięcie Pasażera — późnym wieczorem, żeby mieć spokój od siostry i innych obowiązków. A teraz okazywało się, że jeśli chcę ten problem rozwiązać, będę musiał pomóc Deborze w śledztwie. Gdzie jest sprawiedliwość na tym świecie?

Cóż, jeśli narzekanie przynosi jakieś korzyści, to ja takich dotąd nie uświadczyłem w życiu pełnym cierpienia i krasomówczych popisów. Dlatego równie dobrze mogłem wziąć to, co mi wpadło w ręce, i zobaczyć, gdzie mnie doprowadzi.

Pierwsza rzecz, co to za pismo? Byłem raczej pewien, że nie chińskie ani japońskie, ale może jakiś inny azjatycki alfabet, o którym nic nie wiedziałem? Otworzyłem atlas internetowy i zacząłem odhaczać kolejne kraje: Korea, Kambodża, Tajlandia. W żadnym nie używano alfabetu, który by pasował. Co zostawało? Cyrylica? Wszedłem na stronę z pełnym alfabetem. Musiałem ją długo studiować; niektóre litery przypominały te z podjazdu, ale koniec końców uznałem, że to nie to.

Co teraz? Co zrobiłby ktoś rzeczywiście bystry, tak bystry, jak ja sam jeszcze nie tak dawno temu czy nawet ktoś taki jak ten największy mądrala wszech czasów, król Salomon?

Coś zabrzęczało mi cicho w głowie i chwilę słuchałem tego dźwięku, zanim podniosłem słuchawkę. Tak, zgadza się, powiedziałem „król Salomon”. Ten facio z Biblii, który miał wewnętrznego króla. Co takiego? Poważnie? Związek, powiadasz? Nie mów?

Małe szanse, ale nic prostszego jak sprawdzić, więc to zrobiłem. Salomon ma się rozumieć mówił w języku starohebrajskim, który bez trudu znalazłem w sieci. Raczej nie wyglądał jak znaki, które mnie interesowały. A zatem żadnego związku nie było; ipso facto czy jakaś tam inna równie urzekająca łacińska fraza.

Zaraz, zaraz: jeśli mnie pamięć nie myli, oryginalnym językiem Biblii nie był hebrajski tylko jakiś inny? Brutalnie zagoniłem szare komórki do roboty i w końcu znalazły odpowiedź. Tak, to coś, co zapamiętałem z tego niepodważalnego źródła naukowego, „Poszukiwaczy zaginionej arki”. A język, o który mi chodziło, to aramejski.

Także i tym razem bez kłopotu znalazłem stronę internetową pragnącą nauczyć nas wszystkich pisania po aramejsku. I zachęciła mnie do nauki bardzo skutecznie, bo nie ulegało wątpliwości, że te trzy litery pochodziły właśnie z tego alfabetu. Zresztą były to aramejskie odpowiedniki M, L i K, tak jak się wydawało na pierwszy rzut oka.

Czytałem dalej. W aramejskim, jak w hebrajskim, nie używało się samogłosek. Należało je uzupełnić samemu. Spory kłopot, bo człowiek musiał wiedzieć, jakie słowo ma przed sobą, zanim mógł je odczytać. Krótko mówiąc, MLK to mogło być mleko, milka, Amelka czy jedna z wielu innych możliwych kombinacji, z których żadna nie miała sensu. Przynajmniej dla mnie, a to wydawało się najważniejsze. Mimo wszystko dalej bazgrałem po kartce, próbując nadać tym literom sens. Milok. Molak. Molek…

Raz jeszcze coś błysnęło mi w tyle głowy i pochwyciłem to, wywlokłem na światło i obejrzałem. Znów król Salomon. Tuż przed tym, jak zabił brata dlatego, że miał w sobie zło, zbudował świątynię Molocha. A Moloch, plugawe bóstwo Ammonitów, występował też pod imieniem Molek.

Tym razem wpisałem w wyszukiwarkę „kult Molocha” i przejrzałem kilkanaście nic niewnoszących stron, zanim trafiłem na kilka, na których wyczytałem jedno i to samo: podczas obrzędów wyznawcy zatracali się w ekstatycznym transie, a kulminacją było złożenie ofiary z człowieka. Podobno ludzi wprowadzano w stan takiego uniesienia, że nawet nie zauważali, jak to się stało, że mały Jimmy został zabity i upieczony, niekoniecznie w tej kolejności.