Mój biedny, zmaltretowany samochód głośno wyrażał swoje niezadowolenie, ale i tak pojechałem nim na uniwersytet — innego wyjścia tak naprawdę nie było. Nieważne, jak bardzo ucierpiał, musiał dowieźć mnie na miejsce. No i przez to poczułem, że łączy nas pewna więź. Obaj byliśmy skonstruowanymi z maestrią urządzeniami, niegdyś pięknymi, teraz zdemolowanymi przez okoliczności, nad którymi nie mieliśmy kontroli. Na tę myśl aż chciało się poużalać nad sobą i to też robiłem przez kilka minut. Gniew, który rozpierał mnie ledwie kilka minut temu, wysączył się kropla po kropli, jak skapująca z policjanta woda z kanału. Widok kierowcy avalona, który popłynął na drugi brzeg, potem wyszedł z wody i oddalił się bez pośpiechu, wzbudził we mnie to samo odczucie, co ostatnio wszystko: że co robię krok naprzód, grunt usuwa mi się spod nóg.
No i teraz pojawiło się następne ciało, a my jeszcze nie wykombinowaliśmy, co zrobić z pozostałymi. Jak charty na wyścigach goniliśmy sztucznego królika, który zawsze jest o włos za daleko i odskakuje, ilekroć nieszczęsny pies już chce go złapać w zęby.
Przede mną na uniwersytet dotarły dwa radiowozy, czterej policjanci już otoczyli Muzeum Sztuki Lowe i trzymali rosnący tłum na dystans. Krępy, masywny gliniarz z ogoloną głową podszedł do mnie i wskazał na tyły budynku.
Ciało znaleziono w kępie krzaków za galerią. Debora rozmawiała z kimś, kto wyglądał na studenta, a Vince Masuoka kucał przy lewej nodze trupa i ostrożnie szturchał długopisem coś na jego kostce. Zwłok nie widać było z drogi, ale mimo to nie można powiedzieć, by sprawca próbował je ukryć. Od razu rzucało się w oczy, że ofiara została upieczona jak dwie poprzednie i w ten sam sposób ułożona, w sztywnej, oficjalnej pozie, z ceramicznym łbem byka na miejscu głowy. I znów, kiedy na nią patrzyłem, odruchowo czekałem na jakąś reakcję wewnętrznego ja. Nie usłyszałem jednak nic prócz łagodnego wiatru tropikalnego wietrzącego mój mózg. Wciąż sam.
Kiedy tak stałem, nabzdyczony i zadumany, Debora ruszyła na mnie pełną parą.
— Nie spieszyło ci się — ryknęła na cały regulator. — Gdzieś był?
— Kurs makramy — powiedziałem. — Wszystko tak jak poprzednio?
— Na to wygląda — przyznała. — Co sądzisz, Masuoka?
— Chyba tym razem coś mamy — powiedział Vince.
— No, kurwa, czas najwyższy — burknęła Debora.
— Na kostce jest bransoletka — mówił Vince. — Z platyny, więc się nie stopiła. — Podniósł oczy na Deborę i obdarzył ją swoim okropnie sztucznym uśmiechem. — Jest na niej imię Tammy.
Debora zmarszczyła brwi i spojrzała w stronę bocznych drzwi galerii. Stał tam policjant, a z nim wysoki mężczyzna w marynarce z kory i muszce, który patrzył na nią niepewnie.
— Ten to kto? — spytała Vince'a.
— Profesor Keller. Uczy historii sztuki. Znalazł ciało.
Wciąż zasępiona, Debora wstała i skinęła na mundurowego, żeby przyprowadził profesora.
— Profesorze…?
— Keller. Gus Keller — odparł profesor. Był przystojnym mężczyzną po sześćdziesiątce z czymś podobnym do szramy po pojedynku na lewym policzku. Nie wyglądał, jakby miał zemdleć na widok ciała.
— Znalazł pan zwłoki — zagaiła Debora.
— Tak jest. Szedłem obejrzeć nową wystawę… sztuka Mezopotamii, nawiasem mówiąc, bardzo ciekawa… i zobaczyłem to w zaroślach. — Zmarszczył czoło. — Chyba jakąś godzinę temu.
Debora skinęła głową, jakby już to wszystko wiedziała, nawet to o Mezopotamii, co było standardową policyjną sztuczką obliczoną na zachęcenie ludzi, by dorzucili więcej szczegółów, zwłaszcza jeśli mają małe co nieco na sumieniu. Na Kellera to nie podziałało. Czekał na następne pytanie, a Debora próbowała jakieś wymyślić. Jestem słusznie dumny z mojej w bólach zdobytej sztucznej umiejętności zachowania się w towarzystwie i nie chciałem, żeby cisza stała się niezręczna, więc odchrząknąłem, a Keller na mnie spojrzał.
— Co może nam pan powiedzieć o tej ceramicznej głowie? — spytałem. — Z artystycznego punktu widzenia. — Debora przeszyła mnie wzrokiem, ale może to przez zazdrość, że ja wymyśliłem to pytanie, nie ona.
— Artystycznego? Niewiele — powiedział Keller, patrząc na głowę byka leżącą przy zwłokach. — Wygląda jak zrobiona w formie, a potem wypalona we względnie prymitywnym piecu. Może nawet dużym piekarniku. O wiele ciekawsza jest z historycznego punktu widzenia.
— Jak to ciekawsza? — żachnęła się Debora.
Wzruszył ramionami.
— Cóż, nie jest doskonała, ale ktoś próbował odtworzyć bardzo stary stylizowany wzór.
— Jak bardzo stary? — dociekała. Keller uniósł brew i wzruszył ramionami, jakby zadała niewłaściwe pytanie, ale odpowiedział mimo to.
— Sprzed trzech, czterech tysięcy lat.
— Rzeczywiście bardzo stary — podsunąłem uczynnie i oboje tak na mnie spojrzeli, że poczułem się w obowiązku dodać coś choć trochę inteligentnego: — Az której części świata pochodzi?
Keller skinął głową. Znów byłem inteligentny.
— Z Bliskiego Wschodu. Podobny motyw występuje w Babilonii, a nawet wcześniej w okolicach Jerozolimy. Głowa byka prawdopodobnie ma związek z kultem jednego z dawnych bóstw. Wyjątkowo paskudnego.
— Molocha — powiedziałem. Gardło mnie bolało, kiedy wymawiałem to imię.
Debora wpiła się we mnie wzrokiem, teraz już stuprocentowo pewna, że coś przed nią ukrywałem, ale kiedy Keller zaczął mówić, ponownie spojrzała na niego.
— Zgadza się. Moloch lubił ofiary z ludzi. Zwłaszcza dzieci. To był standardowy układ: ty składasz dziecko w ofierze, on gwarantuje ci obfite plony czy zwycięstwo nad wrogami.
— Skoro tak, tegoroczne zbiory powinny być rekordowe — zauważyłem, ale żadne z nich jakoś nie uznało mojej uwagi za godną choćby lekkiego uśmiechu. Cóż, człowiek robi, co może, żeby wnieść trochę humoru na ten ponury świat, a jeśli inni nie doceniają jego starań, ich strata.
— Po co palić ciała? — rzuciła Debora.
Keller uśmiechnął się przelotnie, jak profesor wdzięczny za pytanie z sali.
— To klucz do całego rytuału. Wielki posąg Molocha z głową byka służył za piec.
Pomyślałem o Halpernie i jego „śnie”. Czy wiedział o Molochu wcześniej, czy było to coś, co zobaczył tak, jak ja usłyszałem tę muzykę? A może Debora od początku miała rację i rzeczywiście stał przed tym posągiem i zabił dziewczyny, choć teraz wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne?
— Piec — powiedziała Debora, a Keller skinął głową. — I wrzucają do niego ciała? — spytała z niedowierzaniem.
— Jeszcze lepiej — mówił Keller. — Poprzez rytuał dawali ludziom cud. Tak naprawdę odstawiali bardzo pomysłową szopkę, to wszystko. Ale stąd właśnie wzięła się nieprzemijająca popularność Molocha; bo to było przekonujące, raz, i fascynujące, dwa. Posąg miał ręce wyciągnięte w stronę wiernych. Wkładało się w nie ofiarę, a on jakby ożywał i ją pożerał; ręce powoli podnosiły delikwenta do ust.
— I wrzucały do pieca — dodałem, bo znudziło mi się tylko przysłuchiwać — przy dźwiękach muzyki.
Debora dziwnie na mnie spojrzała, a ja uprzytomniłem sobie, że nikt dotąd słowem nie wspomniał o muzyce, ale Keller tym się nie przejął.
— Otóż to — odparł. — Trąby, bębny, śpiew, wszystko bardzo hipnotyczne. Z wielkim finałem w chwili, kiedy bóg podnosił ofiarę i wrzucał sobie do ust. Stamtąd wpadała do pieca. Żywcem. To raczej mało przyjemne.
Wierzyłem Kellerowi — sam słyszałem to ciche, odległe dudnienie bębnów i dla mnie też nie było to zbyt przyjemne.