Tammy Connor mieszkała w domu studenckim, ledwie parę chwil drogi od nas, i Debora nie zwlekając, zawiozła mnie tam i nieprzepisowo zaparkowała przed budynkiem. Wypadła z wozu i pomaszerowała w stronę wejścia, zanim zdążyłem otworzyć drzwi, ale ruszyłem za nią najszybciej jak mogłem.
Pokój znajdował się na drugim piętrze. Debora nie traciła czasu na przywołanie windy, tylko wbiegła po schodach, przeskakując po dwa stopnie, a że przez to byłem zbyt zdyszany, żeby się skarżyć, to i się nie poskarżyłem. Dotarłem na górę w tej samej chwili, kiedy drzwi pokoju Tammy otworzyły się, ukazując krępą brunetkę w okularach.
— Tak? — powiedziała. Patrzyła ze zmarszczonym czołem na Deborę.
Deb pokazała swoją odznakę.
— Tammy Connor?
Dziewczynie aż dech zaparło. Położyła sobie dłoń na gardle.
— O Boże, wiedziałam.
Debora skinęła głową.
— Czy rozmawiam z Tammy Connor?
— Nie. Nie, pewnie, że nie. Jestem Allison. Mieszkamy razem.
— Allison, wiesz, gdzie jest Tammy?
Dziewczyna wciągnęła dolną wargę do ust, zagryzła ją i gwałtownie pokręciła głową.
— Nie.
— Jak długo jej nie ma?
— Dwa dni.
— Dwa dni? — Debora uniosła brwi. — To normalne?
Allison wyglądała, jakby lada chwila miała sobie odgryźć wargę, a mimo to ciągle ją przeżuwała. Przerwała tylko na dość krótko, by wybełkotać:
— Miałam nic nie mówić.
Debora długo jej się przyglądała, zanim w końcu stwierdziła:
— Allison, coś będziesz musiała powiedzieć. Podejrzewamy, że Tammy może być w nie lada tarapatach.
Bardzo oględnie powiedziane, zważywszy że prawdopodobnie nie żyła, ale to przemilczałem, bo Allison i tak już była mocno poruszona.
— Och! — Zaczęła podrygiwać jak na sprężynie. — Och, och, ja wiedziałam, że tak to się skończy.
— Tak, to znaczy jak? — spytałem.
— Wydało się — odparła. — Mówiłam jej.
— Nie wątpię — stwierdziłem. — Może i nam powiesz?
Przez chwilę podskakiwała nieco szybciej.
— Och — odezwała się w końcu, po czym zaszczebiotała: — Ma romans z profesorem. O Boże, ona mnie zabije!
Osobiście nie sądziłem, by Tammy miała kogokolwiek zabić, ale tak dla pewności spytałem:
— Czy Tammy nosiła biżuterię?
Spojrzała na mnie jak na wariata.
— Biżuterię? — powtórzyła, jakby to było słowo w jakimś obcym języku, może aramejskim.
— Otóż to — powiedziałem dla zachęty. — Pierścionki, bransoletki, coś w tym stylu?
— Znaczy coś takiego, jak jej platynowy łańcuszek na nogę? — Tym pytaniem Allison zaskarbiła sobie moją wdzięczność.
— Właśnie coś takiego. Miała coś na nim napisane?
— Uhm. Imię — odparła. — O Boże, ale będzie wściekła.
— Allison, wiesz, z którym profesorem miała romans? — spytała Debora.
Dziewczyna znów pokręciła głową.
— Naprawdę nie powinnam mówić.
— Z profesorem Wilkinsem? — wtrąciłem się i choć Debora łypnęła na mnie spode łba, reakcja Allison była tego warta.
— O Boże. Przysięgam, że nikomu nie mówiłam.
Jedna rozmowa przez komórkę wystarczyła, by zdobyć adres w Coconut Grove, pod którym doktor Wilkins uwił swoje skromne gniazdko. Było to na osiedlu o nazwie The Moorings, co znaczyło, że albo moja alma mater płaci wykładowcom dużo lepiej niż kiedyś, albo profesor Wilkins ma dodatkowe źródła dochodów. Kiedy skręciliśmy na jego ulicę, rozpadał się popołudniowy deszcz, który najpierw przeciągał nad drogą ukośną ścianą wody, potem przeszedł w kapuśniaczek, by ostatecznie znów lunąć jak z cebra.
Dom znaleźliśmy bez trudu. Numer był na otaczającym go żółtym, dwumetrowej wysokości murze. Dostępu na podjazd broniła brama z kutego żelaza. Debora zaparkowała przed nią na ulicy i wysiedliśmy. Zajrzeliśmy za bramę. Dom raczej skromny, nie więcej niż trzysta pięćdziesiąt metrów kwadratowych, stał co najmniej siedemdziesiąt metrów od wody, więc może Wilkins faktycznie nie był aż tak zamożny.
Kiedy zaglądaliśmy do środka i szukaliśmy sposobu, by dać znać, że przyjechaliśmy i że chcemy wejść, drzwi frontowe otworzyły się i wyszedł mężczyzna w jasnożółtym płaszczu przeciwdeszczowym. Ruszył w stronę samochodu zaparkowanego na podjeździe, niebieskiego lexusa.
— Profesorze? — zawołała Debora na cały głos. — Profesorze Wilkins?
Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na nas spod kaptura.
— Tak?
— Moglibyśmy chwilę z panem porozmawiać? — spytała.
Podszedł do nas powoli, z głową lekko przechyloną w stronę Debory.
— Zależy kim są „my”.
Debora sięgnęła do kieszeni po odznakę i profesor Wilkins ostrożnie przystanął, niechybnie zaniepokojony, że moja siostra wyciągnie granat.
— ”My” są z policji — zapewniłem go.
— ”Wy” są z policji? Naprawdę? — Odwrócił się do mnie z półuśmiechem, który to uśmiech na mój widok zastygł, zadrżał, po czym powrócił już jako mocno nieudany sztuczny uśmiech. A że na fałszywych uczuciach i minach znam się jak mało kto, nie miałem co do tego wątpliwości: z jakiegoś powodu wystraszył się mojej skromnej osoby i próbował to pokryć wymuszonym uśmiechem. Ale dlaczego? Jeśli był winny, wizja policji u bram chyba powinna być mu bardziej niemiła niż odwiedziny Dextera. On jednak tylko spojrzał na Deborę i powiedział: — Ach tak, już raz się spotkaliśmy, przed moim gabinetem.
— Zgadza się — przytaknęła i wreszcie wyciągnęła odznakę.
— Przepraszam, długo to potrwa? Trochę mi się spieszy — uprzedził.
— Mamy tylko parę pytań, panie profesorze — zapewniła Debora. — Zajmiemy panu minutę, nie więcej.
— Cóż. — Przeniósł spojrzenie z odznaki na moją twarz i znów szybko uciekł wzrokiem. — W porządku. — Otworzył bramę i przytrzymał ją. — Wejdziecie państwo?
Choć i tak już przemokliśmy do suchej nitki, pomysł, żeby schować się przed deszczem, wydawał się niegłupi, więc poszliśmy za Wilkinsem przez bramę po podjeździe do domu.
Wnętrze miało wystrój w dobrze mi znanym, klasycznym stylu Swobodny Luksus a la Coconut Grove. Tak modelowego przykładu nie widziałem od dzieciństwa, kiedy to triumfy w okolicy zaczęło święcić zdobnictwo spod znaku Modernizmu a la Policjanci z Miami. Tu jednak było oldskulowo, jak w czasach, kiedy dzielnica stała się znana za sprawą swojego luzackiego, artystycznego klimatu.
Podłogi wyłożone czerwonawobrązowymi płytkami lśniły tak, że można by się w nich przeglądać przy goleniu; na prawo, obok dużego okna panoramicznego, stały skórzana kanapa i dwa fotele tworzące z nią komplet — miejsce w sam raz do rozmów. Przy oknie był barek z dużą przeszkloną szafką na wino, wyposażoną w regulator temperatury, a na ścianie obok wisiał abstrakcyjny akt.
Wilkins poprowadził nas obok dwóch roślin w doniczkach do kanapy. Dwa kroki przed nią zawahał się.
— Ach — powiedział, zdejmując kaptur z głowy — jesteśmy trochę za mokrzy na skórzane meble. Może zaproponuję stołek barowy? — Wskazał gestem barek.
Spojrzałem na Deborę, która wzruszyła ramionami.
— Postoimy — zdecydowała. — To zajmie tylko minutę.
— W porządku. — Wilkins założył ręce na piersi i uśmiechnął się do Debory. — Cóż jest takie ważne, że przysłali kogoś takiego jak pani w okropną pogodę?
Debora zaczerwieniła się lekko, nie wiem, z irytacji czy z innego powodu.