Выбрать главу

Okrążyłem kwartał i znalazłem dom z pogaszonymi światłami i zamkniętymi okiennicami, czyli taki, który raczej na pewno był pusty. Przeszedłem przez ciemne podwórko do wysokiego żywopłotu dzielącego je od posesji Starzaka. Wśliznąłem się w szczelinę w krzakach, nasunąłem czystą maskę na twarz, naciągnąłem rękawice i czekałem, aż wyostrzy mi się wzrok i słuch. A kiedy to robiłem, przyszło mi do głowy, że gdyby ktoś mnie teraz zauważył, wyszedłbym na idiotę. Nigdy dotąd się tym nie przejmowałem; radar Pasażera działał znakomicie i zawsze przestrzegał mnie przed niepożądanymi spojrzeniami. Teraz, bez pomocy z wewnątrz, czułem się nagi. A to wrażenie pociągnęło za sobą następne: świadomość własnej czystej, bezsilnej głupoty.

Co ja robię? Przychodząc tu spontanicznie, bez zwykłych starannych przygotowań, bez namacalnego dowodu, bez Pasażera, złamałem praktycznie wszystkie zasady, którymi kierowałem się w życiu. Szaleństwo. Sam się prosiłem, żeby mnie znaleźli i zamknęli albo żeby Starzak pociął mnie na plasterki.

Zamknąłem oczy i wsłuchałem się w bulgoczące we mnie nowe emocje. Uczucie, a to ci dopiero autentyczna ludzka zabawa. Jeszcze trochę i będę się mógł zapisać na kręgle. Znaleźć sobie chatroom i gawędzić o technikach samopomocy New Age i alternatywnych ziołowych lekach na hemoroidy. Witaj w rasie ludzkiej, Dexter, nieskończenie błahej i bezużytecznej rasie ludzkiej. Mamy nadzieję, że twój krótki i bolesny pobyt będzie udany.

Otworzyłem oczy. Mogłem złożyć broń, pogodzić się z faktem, że Dexter na dziś skończył. Albo… mogłem zrobić to, po co przyszedłem, bez względu na ryzyko, i pokazać, że nadal mam w sobie to wszystko, dzięki czemu zawsze byłem tym, kim byłem. Podjąć działanie, które albo skłoni Pasażera do powrotu, albo będzie wprowadzeniem do życia bez niego. Nawet jeśli nie miałem co do Starzaka absolutnej pewności, niewiele do tego brakowało, byłem już na miejscu, no i wchodziła w grę sytuacja nadzwyczajna.

Przynajmniej wybór nie stwarzał trudności, a tego mi ostatnio brakowało. Odetchnąłem głęboko i najciszej jak tylko potrafiłem, przedarłem się przez żywopłot na podwórko Starzaka.

Trzymając się ciemności, podszedłem do drzwi, którymi wchodziło się do garażu. Zamknięte na klucz, ale Dexter kpi sobie z zamków i nie potrzebowałem pomocy Pasażera, żeby otworzyć ten i dostać się do ciemnego garażu, cicho zamykając za sobą drzwi. Pod przeciwległą ścianą stał rower i warsztat, nad którym wisiały bardzo porządne narzędzia. Zapisałem to sobie w pamięci i przeszedłem przez garaż do drzwi prowadzących do domu. Przystawiłem do nich ucho i zaczekałem długą chwilę.

Przez ciche buczenie klimatyzacji słyszałem telewizor i nic poza tym. Dla pewności posłuchałem jeszcze trochę, po czym bardzo ostrożnie uchyliłem drzwi. Otworzyły się płynnie i bezszelestnie, a ja wsunąłem się do domu Starzaka, cichy i okryty ciemnością, ot, jeszcze jeden cień.

Podkradłem się korytarzem w stronę fioletowego blasku telewizora, nie odrywając się od ściany, boleśnie świadom, że gdyby Starzak stanął za mną, miałby mnie jak na dłoni, jasno podświetlonego. Kiedy jednak podszedłem dość blisko, by widzieć telewizor, zobaczyłem głowę wysuwającą się nad oparcie sofy i wiedziałem, że jest mój.

Przygotowałem pętlę z żyłki i ruszyłem naprzód. Zaczęła się reklama i głowa poruszyła się lekko. Zamarłem., ale Starzak przesunął się z powrotem na środek sofy, więc rzuciłem się ku niemu, pętla ze świstem opadła mu na szyję i zacisnęła się tuż nad jabłkiem Adama.

Przez chwilę szamotał się aż miło, sprawiając, że pętla zaciskała się coraz mocniej. Patrzyłem, jak się rzuca, chwyta za gardło, i choć sprawiało mi to przyjemność, nie czułem tej samej zimnej, dzikiej satysfakcji, do jakiej przywykłem w takich chwilach. Mimo wszystko lepsze to niż oglądać reklamę, więc dałem mu się wyszaleć, aż jego twarz spurpurowiała, a szamotanina przeszła w bezradny dygot.

— Nie ruszaj się, nic nie mów — powiedziałem — to dam ci odetchnąć.

Chwała mu za to, że od razu zrozumiał i zaprzestał swoich żałosnych wysiłków. Trochę poluźniłem pętlę i słuchałem, jak bierze oddech. Tylko jeden, a potem znów ją zacisnąłem i podniosłem go na nogi.

— Chodź.

Poszedł.

Stanąłem za nim i trzymając żyłkę zaciśniętą na tyle, że gdyby się naprawdę postarał, mógłby złapać trochę powietrza, zaprowadziłem go korytarzem na tył domu i do garażu. Kiedy pchnąłem go na warsztat, upadł na kolano; albo się potknął, albo nieroztropnie próbował uciec. Tak czy inaczej, nie byłem w nastroju do zabawy; zaciągnąłem pętlę tak mocno, że oczy wyszły mu na wierzch, i patrzyłem, jak jego twarz ciemnieje, aż osunął się na podłogę nieprzytomny.

Tym łatwiej dla mnie. Dźwignąłem jego bezwładne cielsko na warsztat i mocno przywiązałem taśmą, podczas gdy on wciąż leżał z rozdziawionymi ustami, bez świadomości. Z kącika ust ściekała mu cienka strużka śliny i bardzo chrapliwie oddychał, nawet kiedy poluźniłem pętlę. Spojrzałem na Starzaka, przyklejonego do stołu, na jego szeroko otwartą brzydką gębę, i pomyślałem jak jeszcze nigdy, oto, czym jesteśmy. Do tego się wszystko sprowadza. Wór mię — cha, który oddycha, a kiedy przestaje, nic więcej jak tylko gnijący ochłap.

Starzak zakaszlał i z ust wyciekło mu więcej flegmy. Naparł na krępującą go taśmę, pojął, że nie może się ruszyć, zatrzepotał powiekami i otworzył oczy. Powiedział coś niezrozumiałego, złożonego ze zdecydowanie zbyt wielu spółgłosek, po czym przewrócił oczami i zobaczył mnie. Oczywiście, nie mógł widzieć mojej twarzy pod maską, ale odniosłem bardzo nieprzyjemne wrażenie, że mimo to mnie rozpoznał. Chwilę ruszał ustami, ale nic nie mówił, aż w końcu opuścił oczy, wbił wzrok w punkt gdzieś obok swoich nóg i powiedział suchym, chrapliwym głosem ze środkowoeuropejskim akcentem, ale praktycznie bez śladu spodziewanego uczucia:

— Popełniasz wielki błąd.

Szukałem automatycznej złowieszczej odpowiedzi i nie znalazłem nic.

— Zobaczysz — mówił okropnym, matowym i ochrypłym głosem. — Dopadnie cię i tak, nawet beze mnie. Dla ciebie jest już za późno.

No proszę. Przyznał się, że śledził mnie w złych zamiarach. A mimo wszystko jedyne, co mi przyszło do głowy, to pytanie:

— Kto?

Zapomniał, że jest przyklejony do warsztatu, i próbował pokręcić głową. Nie udało mu się, ale niezbyt się przejął.

— Znajdą cię — powtórzył. — Już niedługo. — Lekko drgnął, jakby usiłował machnąć ręką. — Śmiało. Zabij mnie. Oni cię znajdą.

Spojrzałem na niego. Bezradny, skrępowany, gotów już do moich specjalnych zabiegów i myśl o tym, co nastąpi, powinna napełnić mnie lodowatą rozkoszą, a nie napełniła. Nie było nic prócz pustki, tego samego poczucia braku nadziei i sensu, które ogarnęło mnie, kiedy czekałem przed domem.

Otrząsnąłem się z przygnębienia i zalepiłem Starzakowi usta. Drgnął lekko, ale poza tym wciąż patrzył prosto przed siebie bez cienia jakiegokolwiek uczucia.

Uniosłem nóż i spojrzałem w dół, na moją nieruchomą i nieporuszoną ofiarę. Wciąż słyszałem jego okropny, wilgotny oddech, wdzierający się i wydzierający przez nozdrza, i chciałem go uciszyć, urwać mu film, wyłączyć to paskudztwo, pociąć na kawałki i zapakować je do czystych, suchych worków na śmieci, te nieruchome kawały kompostu, które nie będą już zagrażać, nie będą jeść, wydalać i miotać się po chaotycznym labiryncie ludzkiego życia…