Выбрать главу

I nie mogłem.

Przywołałem w duchu znajomy powiew mrocznych skrzydeł, by wydarł się ze mnie, rozświetlił mój nóż złowieszczym blaskiem drapieżnego zdecydowania… i nic. Nawet drgnienia na myśl o tej krwawej powinności, którą wypełniłem tak wiele razy i zawsze z taką radością. Tylko pustka.

Opuściłem nóż, odwróciłem się i wyszedłem w noc.

24

Następnego dnia jakoś wygramoliłem się z łóżka i pojechałem do pracy mimo nieustępliwej, otępiającej rozpaczy, która rozkwitła we mnie jak ogród pełen suchych ciernistych krzewów. Spowijała mnie mgła tępego bólu, który doskwierał tylko na tyle, by przypomnieć, że on też niczemu nie służy, i jeśli zdołałem odbębnić zwykły, pusty rytuał — najpierw śniadanie, potem długa, powolna jazda do pracy — to tylko siłą przyzwyczajenia. W każdym razie zrobiłem to i zakodowanymi w pamięci mięśni ruchami dowlokłem się aż za swoje biurko, gdzie klapnąłem na krzesło, włączyłem komputer i dałem się wprzęgnąć w codzienny kierat.

Nawaliłem ze Starzakiem. Nie byłem już sobą i nie miałem pojęcia, kim i czym jestem.

Kiedy wróciłem do domu, Rita czekała na mnie pod drzwiami z miną wyrażającą niepokój i irytację zarazem.

— Musimy wybrać zespół — powiedziała. — Nie wiadomo, czy nie mają zarezerwowanego terminu.

— Dobrze — odparłem. Czemu by nie wybrać zespołu? Zajęcie tak sensowne jak każde inne.

— Pozbierałam płyty z miejsca, gdzie je wczoraj upuściłeś, i ułożyłam według ceny.

— Dziś je przesłucham — zapewniłem i choć Rita nadal była jakby obrażona, to w końcu uspokoiła się przy cowieczornej krzątaninie i podczas gdy ona gotowała i sprzątała, ja słuchałem zespołów rockowych grających „Kaczuszki” i „Białego misia”. Nie wątpię, że w normalnych okolicznościach sprawiłoby mi to taką frajdę jak ból zęba, ale ponieważ i tak nie mogłem znaleźć sobie innego pożytecznego zajęcia, przebrnąłem przez cały stosik płyt i ani się obejrzałem, a nadszedł czas, by położyć się spać.

O pierwszej w nocy muzyka wróciła, i nie myślę tu o „Kaczuszkach”. To były znajome bębny i trąby, z towarzyszeniem chóru głosów, który przetoczył się przez mój sen i uniósł mnie ku niebiosom, aż obudziłem się na podłodze z jego wspomnieniem wciąż huczącym w uszach.

Długo leżałem na podłodze i zastanawiałem się, co to znaczy, ale nie mogłem sklecić jednej sensownej myśli, a bałem się zasnąć, bo nie chciałem znów przez to przechodzić. W końcu wgramoliłem się do łóżka i chyba nawet zmorzył mnie sen, bo kiedy otworzyłem oczy, świeciło słońce i z kuchni dochodziły jakieś dźwięki.

W sobotni poranek Rita zrobiła naleśniki z jagodami, których widok podziałał jak upragniony kuksaniec przypominający o codzienności. Cody i Astor rzucili się na nie z zapałem i w normalnych okolicznościach też bym się nie hamował. Ten poranek jednak normalny nie był.

Trudno znaleźć słowa, które w dostatecznym stopniu wyraziłyby to, w jak wielkim Dexter musi być szoku, by stracić apetyt. Mam błyskawiczną przemianę materii i potrzebuję nieustannego dopływu paliwa, by utrzymać na chodzie wspaniałą maszynę, jaką jestem, a naleśniki Rity w pełni zasługują na miano benzyny bezołowiowej najwyższego gatunku. A mimo to raz po raz łapałem się na tym, że wpatruję się w widelec zawieszony w połowie drogi między talerzem a moimi ustami i nie mogę wykrzesać z siebie entuzjazmu niezbędnego, by dokończyć ruch i wziąć kęs.

No i wkrótce wszyscy skończyli, a ja nadal gapiłem się w pół talerza jedzenia. Nawet Rita zauważyła, że źle się dzieje w Królestwie Dextera.

— Prawie nie tknąłeś jedzenia. Coś nie tak?

— To przez tę sprawę, nad którą pracuję — wyjaśniłem, przynajmniej częściowo zgodnie z prawdą. — Nie mogę przestać o niej myśleć.

— Och. Jesteś pewien, że to… to znaczy, jest bardzo makabryczna?

— Nie w tym rzecz — odrzekłem, ciekaw, co Rita chce usłyszeć. — Po prostu… bardzo zagadkowa.

Skinęła głową.

— Czasem, jeśli na jakiś czas przestanie się o czymś myśleć, odpowiedź przychodzi sama — powiedziała.

— Może i masz rację — odparłem, chyba niezupełnie szczerze.

— Dokończysz śniadanie? — spytała.

Wbiłem wzrok w talerz, na którym piętrzył się stos niedojedzonych naleśników ze zgęstniałą polewą. Z naukowego punktu widzenia wiedziałem, że wciąż są przepyszne, ale w tej chwili wyglądały mniej więcej tak apetycznie jak stara mokra gazeta.

— Nie.

Spojrzała na mnie z obawą. Kiedy Dexter nie dojada śniadania, wkraczamy na nieznany teren.

— Może popływasz łodzią? — zaproponowała. — To zawsze pomaga ci się odprężyć. — Podeszła i położyła na mnie rękę z zaborczą troską, a Cody i Astor podnieśli głowy z wypisaną na twarzach nadzieją na przejażdżkę łodzią i nagle poczułem się jak w ruchomych piaskach.

Wstałem. To już ponad moje siły. Nie mogłem spełnić swoich oczekiwań i aż duszno mi się robiło na myśl, że miałbym jeszcze zadowolić ich wszystkich. Czy sprawiło to moje niepowodzenie ze Starzakiem, prześladująca mnie muzyka, czy powolne zapadanie się w otchłań życia rodzinnego, nie potrafiłem określić. Może wszystko naraz, trzy siły ciągnące każda w swoją stronę i rozszarpujące mnie na strzępy wciągane w wir tłamszącej normalności, od której chciało mi się wyć, choć nie byłem w stanie nawet skamleć. Niezależnie od powodu musiałem się stąd wyrwać.

— Mam sprawę do załatwienia — wykrztusiłem i wszyscy spojrzeli na mnie z pełnym urazy zaskoczeniem.

— Och — powiedziała Rita. — Jaką sprawę?

— W związku ze ślubem — palnąłem, choć nie miałem gotowej następnej kwestii; po prostu ślepo zawierzyłem instynktowi. I szczęśliwie dla mnie, przynajmniej ten jeden raz coś ułożyło się po mojej myśli, bo przypomniałem sobie rozmowę z zaczerwienionym, płaszczącym się Vince'em Masuoką. — Muszę pogadać z kucharzem.

Rita rozpromieniła się.

— Jedziesz do Manny'ego Borque'a? Ojej. To naprawdę…

— I to jak pogadać — zapewniłem ją. — Będę później.

O rozsądnej godzinie, jaką jest za piętnaście dziesiąta w sobotni poranek, serdecznie pożegnałem brudne naczynia oraz ognisko domowe i wsiadłem do samochodu. Na ulicach panował wyjątkowy spokój i po drodze do South Beach nie zauważyłem żadnych aktów przemocy ani przestępstw; zjawisko prawie tak rzadkie jak śnieg w lipcu. A że ostatnio sprawy układały mi się tak, a nie inaczej, miałem oko na lusterko wsteczne. Przez chwilę myślałem, że śledzi mnie mały czerwony samochód, jakby dżip, ale kiedy przyhamowałem, wyminął mnie. Ruch już do końca pozostał niewielki i kiedy zaparkowałem wóz, wjechałem windą na górę i zapukałem do Manny'ego Borque'a, było dopiero piętnaście po dziesiątej.

Odpowiedziała mi przedłużająca się, zupełna cisza, więc zapukałem znowu, tym razem z nieco większym zapałem. Już miałem wygrać na drzwiach prawdziwie porywającą salwę, kiedy otworzył nadzwyczaj rozespany i prawie nagi Manny Borąue. Spojrzał na mnie, mrugając powiekami.

— O ja piórkuję — wychrypiał. — Która godzina?

— Dziesiąta piętnaście — powiedziałem radośnie. — Praktycznie pora na lunch.

Może jeszcze nie do końca się przebudził, a może uznał, że coś tak śmiesznego warto powiedzieć drugi raz; tak czy owak, powtórzył:

— O ja piórkuję.

— Mogę wejść? — spytałem uprzejmie, a on zamrugał jeszcze kilka razy i otworzył drzwi na oścież.

— Oby to było coś dobrego — mruknął, a ja poszedłem za nim obok paskudnego niby — dzieła sztuki w przedpokoju do jego grzędy przy oknie. Wskoczył na swój stołek, ja usiadłem naprzeciwko.