— Musimy pomówić o moim weselu — zacząłem, ale pokręcił głową rozdrażniony i pisnął:
— Franky! — Nie uzyskawszy odpowiedzi, oparł się na jednej małej dłoni, a drugą zastukał w stolik. — Lepiej, żeby ten gnojek… Franky, do cholery! — zawołał głosem, który zabrzmiał jak bardzo piskliwy ryk.
W głębi mieszkania coś zaszurało i pospiesznie wyszedł młody mężczyzna, zaciągnął szlafrok i przygładził proste brązowe włosy. Stanął przed Mannym.
— Cześć — powiedział. — To znaczy, wiesz, dzień dobry.
— Przynieś kawę. Migiem — rzucił Manny, nie patrząc na niego.
— Ee — powiedział Franky. — Jasne. Robi się. — Zawahał się na pół sekundy, co dało Manny'emu dość czasu, by pogrozić mu swoją miniaturową piąstką i pisnąć:
— Już, do cholery!
Franky przełknął i ruszył chwiejnym krokiem w stronę kuchni, Manny zaś znów oparł na pięści całe swoje rozeźlone czterdzieści pięć kilo i z westchnieniem zamknął oczy, jakby pastwiły się nad nim nieprzebrane hordy beznadziejnie głupich demonów.
Ponieważ wszystko wskazywało na to, że bez kawy nie będzie rozmowy, wyjrzałem przez okno i zająłem się podziwianiem widoku. Na horyzoncie były trzy duże frachtowce wypuszczające w powietrze smugi dymu, a bliżej brzegu spora gromadka łodzi, począwszy od wartych miliony dolarów zabawek po grupkę desek do surfingu przy samej plaży. Jaskrawożółty kajak wypływał w morze, prawdopodobnie na spotkanie frachtowców. Świeciło słońce, mewy latały i szukały odpadków, a ja czekałem, aż Manny dostanie konieczną transfuzję.
Z kuchni dobiegł ogłuszający brzęk i stłumiony skowyt Franky'ego: „O cholera”. Manny próbował zacisnąć powieki jeszcze mocniej, jakby mógł się w ten sposób odciąć od koszmaru życia w otoczeniu przeraźliwej głupoty. I ledwie kilka minut później Franky wniósł serwis do kawy, srebrny, właściwie bezkształtny dzbanek i trzy przysadziste kamionkowe filiżanki, ustawione na przezroczystej tacy stylizowanej na paletę malarza.
Drżącymi rękami postawił filiżankę przed Mannym i nalał do pełna. Manny upił malutki łyczek, westchnął ciężko bez najmniejszej ulgi i wreszcie otworzył oczy.
— W porządku — mruknął. Odwrócił się do Franky'ego. — Idź posprzątać ten bajzel, którego narobiłeś, i niech no tylko później nadepnę na kawałek szkła, to słowo daję, flaki ci wypruję. — Franky odszedł niepewnym krokiem, a Manny wziął następny mikroskopijny łyk i zwrócił na mnie zaropiałe oczka. — Chciałeś porozmawiać o swoim weselu — powiedział jakby nie bardzo mógł w to uwierzyć.
— No właśnie — odparłem, a on pokręcił głową.
— Taki przystojny facet. Co ci strzeliło do głowy, żeby się żenić?
— Chcę płacić niższe podatki — odparowałem. — Możemy porozmawiać o jadłospisie?
— W sobotę, bladym świtem? Nie. To potworny, bezsensowny, prymitywny rytuał… — założyłem, że mówi o ślubie, nie o jadłospisie, choć z Mannym nigdy nic nie wiadomo — …i przeraża mnie, że ludzie dobrowolnie się na to decydują. Ale… — lekceważąco machnął ręką — …przynajmniej dzięki temu mam okazję poeksperymentować.
— Ciekaw jestem, czy nie dałoby się poeksperymentować trochę taniej.
— Pewnie by się dało — odparł i po raz pierwszy pokazał zęby, ale uśmiechem nazwałby to tylko ktoś, kogo bawi znęcanie się nad zwierzętami — ale nic z tego.
— Dlaczego?
— Bo już zdecydowałem, co chcę zrobić, i nie możesz mi w tym przeszkodzić.
Szczerze mówiąc, przeszkodzić mogłem, i to na kilka sposobów, ale żaden nie spełniłby surowych wymogów Kodeksu Harry'ego, więc nie mogłem z nich skorzystać. A szkoda, bo pewnie frajda byłaby spora.
— Nie dałoby się pana grzecznie przekonać? — spytałem z nadzieją.
Wyszczerzył się obleśnie.
— Jak grzecznie?
— Ładnie poproszę i będę się dużo uśmiechać — wyjaśniłem.
— To za mało — odparł. — Zdecydowanie.
— Vince mówił, że proponuje pan stawkę pięćset dolarów od nakrycia?
— Ja nie proponuję — warknął. — I w dupie mam twoje grosiki.
— Nie dziwię się — próbowałem go trochę udobruchać. — W końcu to nie pańskie grosiki.
— Twoja panna podpisała umowę — przypomniał. — Mogę podać cenę, jaka mi, kurwa, pasuje.
— Na pewno jest coś, co mógłbym zrobić, żeby ją choć trochę obniżyć? — spytałem z nadzieją.
Groźny grymas Manny'ego złagodniał i znów przeszedł w jego niepowtarzalny obleśny uśmiech.
— Nie na krześle — powiedział.
— Czyli…?
— Jeśli pytasz o to, jak możesz mnie przekonać do zmiany zdania, to już odpowiadam: nijak. Zupełnie. Jest do mnie kilometrowa kolejka, mam zamówienia na dwa lata naprzód i oddaję ci wielką przysługę. — Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy, niemal upiorny. — Dlatego przygotuj się na cud. I słony rachunek.
Wstałem. Ten gnom najwyraźniej nie zamierzał się ugiąć i nie mogłem nic na to poradzić. Chciałem powiedzieć coś w stylu „Jeszcze mnie popamiętasz”, naprawdę, ale jakoś nie widziałem w tym sensu. Dlatego tylko odwzajemniłem uśmiech, powiedziałem „No cóż” i wyszedłem z mieszkania. Ledwie drzwi się za mną zamknęły, a już usłyszałem, jak Manny wydziera się na Franky'ego:
— Na litość boską, weźże rusz dupsko i sprzątnij ten burdel.
Kiedy szedłem do windy, poczułem na karku muśnięcie lodowatego, stalowego palca, a potem, tylko przez chwilę, słabe mrowienie, jakby Mroczny Pasażer umoczył w wodzie palec u nogi i czmychnął, gdy okazała się za zimna. Zatrzymałem się w pół kroku i rozejrzałem powoli.
Nic. Na drugim końcu korytarza jakiś facet niezdarnie podnosił gazetę sprzed drzwi. Poza tym pusto. Zamknąłem oczy, tylko na moment. Co? — spytałem. Ale odpowiedź nie nadeszła. Wciąż byłem sam. I, o ile ktoś nie wpatrywał się we mnie przez judasz w którychś drzwiach, to fałszywy alarm. Albo — co bardziej prawdopodobne — pobożne życzenie.
Wszedłem do windy i zjechałem na dół.
Kiedy winda ruszyła, Obserwator wyprostował się. W ręku wciąż miał podniesioną z wycieraczki gazetę. Dobry kamuflaż, może da się go jeszcze wykorzystać. Spojrzał w głąb korytarza, ciekaw, co tak interesującego było w tamtym mieszkaniu, ale to właściwie nie miało znaczenia. Dowie się. Tamten niczego przed nim nie ukryje.
Powoli odliczył do dziesięciu i niespiesznie ruszył korytarzem do mieszkania, które odwiedził tamten. Zajmie mu tylko chwilę, żeby dowiedzieć się, czego tam szukał. A wtedy…
Obserwator nie bardzo wiedział, co tamtemu chodzi po głowie, ale za długo to wszystko trwało. Pora zdopingować go, wyrwać z letargu. Wtedy, jak rzadko, poczuł, że przez czarną chmurę mocy przebija radosny rytm, zachęcający do zabawy, i usłyszał trzepot mrocznych skrzydeł.
25
Z badań nad ludźmi, które prowadzę całe życie, wynika, że jeszcze nie znalazł się taki, który wymyśliłby, jak zapobiec nastaniu poniedziałkowego poranka. Oczywiście, wielu próbuje, ale poniedziałek niezawodnie nadchodzi i tak, i cała trzódka chcąc nie chcąc musi wrócić do szarej rzeczywistości, wypełnionej daremnym trudem i cierpieniem.
Ta myśl zawsze podnosi mnie na duchu, a że lubię dawać ludziom radość, postanowiłem choć trochę ukoić ból nieuniknionego poniedziałkowego poranka i przyniosłem do pracy pudełko pączków. Wszystkie zniknęły w wygłodniałych, ale, co tu dużo mówić, zrzędliwych paszczach, zanim dotarłem do swojego biurka. Wątpiłem, by ktokolwiek miał lepszy niż ja powód, żeby marudzić, ale nie sposób było się tego domyślić, gdy widziało się, jak chwytają moje pączki i na mnie powarkują.