Выбрать главу

— Debora — powiedziałem. Mało to błyskotliwe, ale nic innego nie przyszło mi do głowy.

— Bo ja ci nie popuszczę — ostrzegła. — Nie w takiej sytuacji.

— Nigdy bym nie… — wyjąkałem. — To nie… — Pokręciłem głową; to naprawdę wydawało się takie niesprawiedliwe. Najpierw opuścił mnie Mroczny Pasażer, a teraz najwyraźniej straciłem własną siostrę i rozum. Szczury uciekały, okręt Dexter tonął.

Odetchnąłem głęboko i spróbowałem zapędzić załogę do wybierania wody. Debora była jedyną osobą na świecie, która wiedziała, czym naprawdę jestem, i choć jeszcze nie w pełni się z tym oswoiła, dotychczas myślałem, że rozumiała granice bardzo starannie wytyczone przez Harry'ego i to, że nigdy ich nie przekroczę. Widać się myliłem.

— Debora — powtórzyłem. — Czemu miałbym…

— Przestań pieprzyć — warknęła. — Oboje wiemy, że mogłeś to zrobić. Znalazłeś się tu w odpowiednim momencie. I masz niezły motyw: wymigać się od zapłacenia mu pięćdziesięciu czy ilu tam kawałków. Albo to, albo muszę przyjąć, że zbrodni dopuścił się gość, który siedzi w pudle.

Ponieważ jestem sztucznym człowiekiem, na ogół myślę niezwykle trzeźwo, bo głowy nie zaśmiecają mi uczucia. Teraz jednak czułem się, jakbym próbował coś dostrzec przez ruchome piaski. Z jednej strony, byłem zaskoczony i cokolwiek zawiedziony, że według niej mogłem odwalić taką fuszerkę. Z drugiej, chciałem ją zapewnić, że nie zamordowałem. I dodać, że gdybym zabił, nigdy by się o tym nie dowiedziała, ale to wydało mi się jakoś mało dyplomatyczne. Dlatego wziąłem jeszcze jeden głęboki oddech i poprzestałem na:

— Słowo.

Długo mierzyła mnie wzrokiem.

— Poważnie — powiedziałem.

W końcu skinęła głową.

— Dobrze. Obyś mówił prawdę.

— Mówię prawdę. Nie zrobiłem tego.

— Uhm — odburknęła. — Skoro nie ty, to kto?

To naprawdę niesprawiedliwe. Znaczy, całe to tak zwane życie. No bo jak to? Wciąż bronię się przed zarzutem zabójstwa — który stawia mi moja przybrana siostra! — a jednocześnie wymaga się ode mnie, żebym wyjaśnił zbrodnię. Nie mogłem nie podziwiać giętkości umysłu, która pozwalała Deborze na tego rodzaju intelektualne wygibasy, ale szczerze mówiąc, wolałem, by swoje twórcze myślenie zachowała dla kogoś innego.

— Nie wiem — odparłem. — I nie mam… nie mam żadnych, tego, pomysłów.

Spojrzała na mnie wzrokiem twardym, że aż strach.

— Czemu miałabym w to też uwierzyć?

— Deb — zacząłem i zawahałem się. Czy już pora, by powiedzieć jej o Mrocznym Pasażerze i jego obecnej nieobecności? Kłębiły się we mnie bardzo nieprzyjemne doznania, zupełnie jak w początkach grypy. Czyżby to uczucia uderzały o bezbronne wybrzeże Dextera jak spiętrzone fale toksycznych ścieków? Jeśli tak, nic dziwnego, że ludzie są tacy nieszczęśliwi. To było okropne doświadczenie.

— Debora, słuchaj — powiedziałem znowu i myślałem, jak by tu zacząć.

— Słucham, na litość boską. Ale nic nie mówisz.

— Bo to trudne — wyznałem. — Nigdy jeszcze o tym nie mówiłem.

— Najwyższy czas zacząć.

— Ja… tego… mam w sobie takie coś — bełkotałem świadom, że wychodzę na kompletnego durnia, i poczułem, że robi mi się dziwnie ciepło w policzki.

— Znaczy co — rzuciła. — Raka?

— Nie, nie, to… bo ja ten, słyszę, ee… To mówi mi różne rzeczy — wydukałem. Z niewiadomego powodu musiałem odwrócić wzrok od Debory. Na ścianie zauważyłem zdjęcie nagiego męskiego torsu; ponownie spojrzałem na Deb.

— Jezu. — Wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem. — Mam rozumieć, że słyszysz głosy? Jezu Chryste, Dex.

— Nie. To nie tak, że słyszę głosy. Nie całkiem.

— To co, do kurwy nędzy? — wybuchnęła.

Znów musiałem spojrzeć na nagi tors i wypuścić powietrze z ust, zanim mogłem spojrzeć jej w twarz.

— Kiedy mam, wiesz, przeczucia. Na miejscu zbrodni — dodałem. — To właśnie dlatego, że ten… to do mnie mówi. — Twarz Debory była jak skuta lodem, zupełnie nieruchoma, jakbym wyznawał jakieś straszliwe grzechy; no i w sumie tak się rzecz miała.

— I co ci mówi? — spytała. — Coś w stylu, hej, ten, co zabił, uważa się za Batmana?

— Tak jakby. To tylko, no wiesz. Drobne wskazówki, które dostawałem.

— Dostawałeś — powtórzyła.

Naprawdę musiałem się znowu odwrócić.

— Debora, tego już nie ma — powiedziałem. — Jakby wystraszyło się czegoś w związku z tą sprawą z Molochem i uciekło. Nigdy przedtem się to nie zdarzyło.

Długo nic nie mówiła Ja też milczałem.

— Mówiłeś tacie o tym głosie? — spytała wreszcie.

— Nie musiałem. Wiedział.

— A teraz te głosy umilkły.

— Jeden głos.

— I dlatego nic mi o tym wszystkim nie mówisz.

— Tak.

Zazgrzytała zębami tak głośno, że usłyszałem. Wypuściła powietrze z ust, nie rozwierając szczęk.

— Albo mnie okłamujesz, bo to zrobiłeś — wysyczała — albo mówisz prawdę i jesteś jebanym psycholem.

— Deb…

— Jak myślisz, w którą wersję chcę wierzyć, Dexter? Hę? No? Którą?

Zdaje się, że ostatnio czułem prawdziwy gniew, będąc nastolatkiem, choć może już wtedy nie potrafiłem odróżnić oryginału od podróbki. Teraz jednak, kiedy opuszczony przez Mrocznego Pasażera byłem na najlepszej drodze do tego, by stać się prawdziwym człowiekiem, zanikały wszystkie stare bariery między mną a normalnością i trawiła mnie złość, jeśli nie całkowicie autentyczna, to bardzo niewiele jej do tego brakowało.

— Debora — powiedziałem — jeśli mi nie ufasz i chcesz myśleć, że ja zabiłem, to sram na to, w którą wersję uwierzysz.

Przeszyła mnie spojrzeniem i po raz pierwszy odpowiedziałem jej tym samym.

Wreszcie odzyskała mowę.

— Tak czy tak, muszę to zgłosić — oświadczyła. — Oficjalnie na razie masz się trzymać od tego z daleka.

— Niezmiernie się cieszę — odparłem. Przyglądała mi się jeszcze chwilę, wreszcie złożyła usta w ciup i wróciła do Camilli Figg. Przez moment patrzyłem na jej plecy, aż w końcu poszedłem do drzwi.

Nie miałem po co tu sterczeć jak kołek, zwłaszcza że powiadomiono mnie, oficjalnie i nieoficjalnie, że nie jestem mile widziany. Chciałbym móc powiedzieć, że moje uczucia zostały zranione, ale o dziwo, wciąż byłem zbyt wściekły, by się obrażać. A że tak naprawdę nigdy nie potrafiłem pojąć, jak ktoś może mnie lubić, poniekąd ulżyło mi, iż Debora choć raz wykazała zdrowe podejście.

Czyli Dexter jak zwykle górą; a mimo to, kiedy szedłem do drzwi, by udać się na wygnanie, jakoś nie miałem poczucia, że odniosłem wielki triumf.

Czekałem na windę, kiedy w moje uszy wdarł się chrapliwy okrzyk „E!”

Odwróciłem się i zobaczyłem drałującego ku mnie ponurego i bardzo rozeźlonego starszego pana w sandałach i czarnych skarpetach prawie do kościstych kolan. Miał też obszerne szorty, jedwabną koszulę i wyraz słusznego oburzenia na twarzy.

— Te! Z policji? — rzucił. Domyśliłem się, że mowa o mnie.

— Ja? Tak.

— Co z moją gazetą, do cholery?

Ależ wolno te windy jeżdżą. Cóż, kiedy nie ma innego wyjścia, staram się być uprzejmy, naprawdę, więc uśmiechnąłem się pojednawczo do starego wariata.

— Nie spodobała się panu? — spytałem.