Выбрать главу

I choć świetnie wiem, że nie powinienem, zapadając w sen, złapałem się na myśleniu, że może wcale nie jest mi tak najgorzej.

To naiwne przekonanie przetrwało do północy, kiedy obudziłem się i zobaczyłem Cody'ego stojącego w nogach łóżka.

— Ktoś jest na dworze — usłyszałem.

— Dobrze — odparłem półprzytomnie, zupełnie niezaciekawiony tym, co go skłoniło, żeby mi o tym poinformować.

— Chce wejść — dodał.

Usiadłem prosto.

— Gdzie?

Cody odwrócił się i wyszedł na korytarz, a ja za nim. Pomyślałem, że coś mu się przyśniło i tyle, ale w końcu to było Miami i takie rzeczy zdarzają się tu też na jawie, choć na ogół nie częściej niż pięćset, sześćset razy na noc.

Cody zaprowadził mnie do tylnych drzwi. Jakieś trzy metry przed nimi znieruchomiał i ja też.

— Tu — powiedział cicho.

Tu, rzeczywiście. To nie koszmar, a przynajmniej nie taki, który można mieć tylko we śnie.

Gałka w drzwiach poruszała się z boku na bok. Ktoś kręcił nią z zewnątrz.

— Obudź mamę — szepnąłem do Cody'ego. — Każ jej zadzwonić na 1 — 1 — 2. — Podniósł na mnie wzrok, jakby zawiedziony, że nie zamierzam wypaść na dwór z granatem i wziąć spraw w swoje ręce, ale odwrócił się i pobiegł korytarzem do sypialni.

Podszedłem do drzwi, cicho i ostrożnie. Na ścianie obok nich był włącznik reflektora oświetlającego ogródek. Kiedy wyciągnąłem do niego rękę, gałka w drzwiach znieruchomiała. Włączyłem światło i tak.

I w tej samej chwili, jakby w reakcji na pstryknięcie włącznikiem, coś zaczęło walić w drzwi frontowe.

Odwróciłem się, pobiegłem do nich i w połowie drogi zderzyłem się z Ritą, która właśnie wyszła na korytarz.

— Dexter — powiedziała. — Co… Cody mówił…

— Dzwoń na policję — rzuciłem. — Ktoś próbuje się włamać. — Spojrzałem za jej plecy, na Cody'ego. — Idź po siostrę i wszyscy razem zamknijcie się w łazience.

— Ale kto miałby… Przecież my nie… — wyjąkała Rita.

— Idźcie — uciąłem i przecisnąłem się obok niej do drzwi frontowych.

Także i tym razem włączyłem światło na zewnątrz i dźwięk natychmiast ucichł.

By rozbrzmieć ponownie w głębi korytarza, zdaje się, że za oknem kuchni.

I, naturalnie, kiedy wpadłem do kuchni, zapadła cisza, jeszcze zanim włączyłem światło.

Powoli podszedłem do okna nad zlewem i ostrożnie wyjrzałem.

Nic. Tylko noc, żywopłot i dom sąsiada, poza tym zupełnie nic.

Wyprostowałem się i chwilę stałem nieruchomo. Czekałem, aż hałas rozlegnie się w innym zakamarku domu. Tak się nie stało. Uświadomiłem sobie, że wstrzymuję oddech, i wypuściłem powietrze z ust. Cokolwiek to było, przestało się dobijać. Odeszło. Rozwarłem pięści i odetchnąłem głęboko.

I wtedy Rita krzyknęła.

Obróciłem się tak gwałtownie, że wykręciłem sobie kostkę, ale mimo to pokuśtykałem do łazienki najszybciej jak mogłem. Drzwi były zamknięte na zamek, a w środku coś skrobało w szybę.

— Idź sobie! — krzyknęła Rita.

— Otwórz — poprosiłem i Astor szeroko otworzyła drzwi.

— Za oknem — wskazała ruchem głowy, dość spokojnie, jak mi się wydawało.

Rita stała na środku łazienki z zaciśniętymi pięściami podniesionymi do ust, a przed nią Cody, uzbrojony w przepychacz do sedesu. Oboje patrzyli w okno.

— Rita.

Odwróciła się do mnie z szeroko otwartymi oczami, nabiegłymi strachem.

— Czego oni chcą? — wykrzyknęła, jakby myślała, że będę w stanie jej to wyjaśnić. I może w normalnych okolicznościach byłbym; przez „normalne” rozumiem całe moje dotychczasowe życie, kiedy miałem do towarzystwa Pasażera, szepczącego mi straszne tajemnice. A tak wiedziałem tylko, że chcą się dostać do środka, i nie miałem pojęcia dlaczego.

Nie wiedziałem, czego szukali, ale teraz wydawało się to mniej ważne niż fakt, że najwyraźniej myśleli, że to coś mamy.

— Szybko — rzuciłem. — Wszyscy wychodzić. — Rita odwróciła się do mnie, ale Cody nie ruszył się z miejsca. — Już — ponagliłem ich. Astor wzięła Ritę za rękę i wybiegły. Położyłem dłoń na ramieniu Cody'ego, popchnąłem go za matką, delikatnie wyjąłem mu przepychacz z ręki i dopiero wtedy odwróciłem się do okna.

Hałas nie ustawał, głośne skrobanie, które brzmiało jakby ktoś próbował wydrapać dziurę w szybie. Praktycznie bez zastanowienia ruszyłem naprzód i rąbnąłem w okno gumową końcówką przepychacza.

Dźwięk ucichł.

Przez długą chwilę nie słyszałem nic prócz swojego nierównego oddechu. A potem, niezbyt daleko, ciszę przecięło wycie policyjnej syreny. Wycofałem się z łazienki, nie odrywając oczu od okna.

Rita siedziała na łóżku, z Codym po jednej stronie i Astor po drugiej. Dzieci wydawały się całkiem spokojne, ale Rita była na skraju histerii.

— Już dobrze — uspokajałem. — Policja zaraz będzie.

— Przyjedzie sierżant Debbie? — spytała Astor i dodała z nadzieją: — Jak myślisz, zastrzeli kogoś?

— Sierżant Debbie jest w łóżku i śpi — pozbawiłem ją złudzeń. Syrena była coraz bliżej, wreszcie z piskiem opon zatrzymała się przed naszym domem i stopniowo spuszczała z tonu, aż niechętnie umilkła. — Już są — powiedziałem. Rita zerwała się z łóżka i złapała każde z dzieci za rękę.

Cała trójka wyszła za mną z sypialni i kiedy stanęliśmy przed drzwiami frontowymi, już usłyszałem grzeczne, ale zdecydowane pukanie w drewno. Życie uczy nas ostrożności, zawołałem więc:

— Kto tam?

— Policja — odparł surowy męski głos. — Mamy zgłoszenie o możliwym włamaniu. — Brzmiało to autentycznie, ale na wszelki wypadek nie zdjąłem łańcucha, kiedy uchyliłem drzwi i wyjrzałem na zewnątrz. Rzeczywiście, na progu stało dwóch mundurowych, jeden patrzył na drzwi, a drugi, odwrócony, obserwował ogródek i ulicę.

Zamknąłem drzwi i zdjąwszy łańcuch, otworzyłem je ponownie.

— Proszę — powiedziałem. Policjant miał plakietkę z nazwiskiem Ramirez i wydał mi się znajomy. On jednak nawet nie drgnął; patrzył tylko na moją rękę.

— Co my tu mamy, szefie? — Wskazał ruchem głowy moją dłoń. Wciąż trzymałem przepychacz do sedesu.

— Och. — Włożyłem przepychacz za drzwi, do stojaka na parasole. — Przepraszam. To do obrony własnej.

— Uhm — mruknął Ramirez. — Zależy, co miał ten drugi. — Wszedł do domu i zawołał przez ramię do partnera: — Williams, rzuć okiem na ogródek.

— Się robi. — Williams, żylasty Murzyn pod czterdziestkę, poszedł do ogródka i zniknął za rogiem domu.

Ramirez stał na środku pokoju i patrzył na Ritę i dzieci.

— To co jest grane? — spytał i zanim mogłem odpowiedzieć, przyjrzał mi się zmrużonymi oczami. — My się znamy?

— Dexter Morgan. Pracuję w laboratorium.

— Aha. To jak, Dexter, co tu się stało?

Powiedziałem mu.

28

Gliniarze zostali z nami jakieś czterdzieści minut. Rozejrzeli się po ogródku i okolicy i nic nie znaleźli, co wcale ich nie zaskoczyło, a i dla mnie, prawdę mówiąc, nie było wielkim szokiem. Kiedy sprowadzili co trzeba, Rita zrobiła im kawę i nakarmiła owsianymi ciastkami, które sama upiekła.

Ramirez uważał, że to małolaty próbowały nas sprowokować do jakiejś reakcji, a jeśli tak, udało im się znakomicie. Williams usilnie starał się podnieść nas na duchu, przekonywał, że to głupi żart i że już po wszystkim, a Ramirez na odchodnym zapewnił, że do rana jeszcze kilka razy przejadą się po okolicy. Nawet jednak z tymi uspokajającymi słowami świeżo w pamięci Rita przesiedziała resztę nocy w kuchni z filiżanką kawy, niezdolna zasnąć. Co do mnie, przewracałem się z boku na bok przeszło trzy minuty, zanim wróciłem w objęcia Morfeusza.