Выбрать главу

Pod koniec wspólnego dla całej przyrody sezonu godowego glob dotyka wielka powódź. Lisylfy wraz ze swymi mniej rozwinięty krewniakami zdążyły złożyć jaja i ukryć je w mule na dnie jezior. Rośliny zakwitły i rozrzuciły nasiona po świecie. Powstała już tylko perspektywa śmierci.

Kiedy w górze rozbrzmiewa łoskot pierwszych błękitnych wyładowań, Lisylfy zaprzestają analiz i dociekań, ładując zdobytą wiedzę do pustych komórek bulw, które niczym wielkie krosty wyrosły im u podstawy macek.

Wycie nawałnicy to jakby wrzask cierpiącego świata. Metrowej grubości łodygi drzewiastych paproci pękają w potężnych podmuchach wichury. Gdy jedna paproć pada, pozostałe niby kostki domina podążają w jej ślady. Z góry kręgi zniszczeń przypominają skutki bombardowania. Żywioł rozrywa chmury, których puszyste strzępy miotają się szaleńczo w kleszczach małych, dzikich trąb powietrznych. Beztrosko hasają minitajfuny, równając dżunglę z ziemią.

Przez cały ten czas Lisylfy pozostają niewzruszone, przytwierdzone do podłoża dzięki czepnym organom, choć wokoło fruwają chmary połamanych liści i gałązek. Bulwy, nareszcie wypełnione ich bezcennym dziedzictwem, odpadają jak dojrzałe owoce. Przeleżą trzy lata ukryte wśród traw i korzeni.

Jaśniejsza półkula jest świadkiem cudownych zjawisk świetlnych. Wysoko nad rozbitymi chmurami zorza polarna tworzy welon na niebie, mgiełkę z błyszczącej — rzecz by można — masy perłowej, przetykanej tysiącami długich, feerycznych scyntylacji, co przypomina rój olbrzymich meteorytów. Dochodzi do koniunkcji, trzy księżyce ustawiają się w jednej linii, skąpane w niesamowitej luminescencji, będącej efektem działalności monstrualnych cyklonów omiatających powierzchnię nadolbrzyma.

Strumień cząstek osiągnął maksymalny pułap. Fale energii wdzierają się w niższe warstwy umęczonej atmosfery. Lisylfy z utęsknieniem czekały na tę chwilę. Moc pobudza umysły, umożliwia przejście kolejnej metamorfozy. Niegdyś bulwy wyrwały je ze świata zwierząt, teraz nadmiar energii nadolbrzyma pozwala im przekroczyć próg transcendencji. Porzucają skorupę materialnego ciała, wypuszczając się z prędkością światła wzdłuż strumienia cząstek z nadzieją na wieczne podróżowanie gwiezdnymi szlakami.

Wyzwolone umysły przez kilka dni oblatują gromadnie opuszczony świat. Obserwują, jak ustają burze, łączą się rozpierzchnięte chmury, a prądy konwekcyjne zaczynają się toczyć zwyczajnymi ścieżkami. Lisylfy pozbyły się cielesnej powłoki, aczkolwiek w ich ideologii, skrystalizowanej w ciągu ziemskiej egzystencji, mc się nie zmieniło. Za cel swojego istnienia obrały sobie zdobywanie doświadczeń i tak też pozostało, z tą jednak różnicą, że teraz nie muszą się ograniczać do jednego świata i pobieżnych spojrzeń w gwiazdy. Skoro otworzył się przed nimi cały wszechświat, chcą poznać wszystkie jego tajemnice.

Zaczynają oddalać się od dziwnego świata, który był ich kolebką, z początku ostrożnie, później coraz pewniej, rozchodząc się w przestrzeni niczym gromada pełnych entuzjazmu duchów.

Pewnego razu powrócą w to miejsce — wszystkie pokolenia Lisylfów, które kiedykolwiek wywędrowały. Do tego czasu wypali się, oczywiście, główna gwiazda układu, będą bowiem podróżować, póki nie osiągną granic kurczącego się już wtedy kosmosu, podążając wraz z supergromadami galaktyk w kierunku czarnej zagęszczonej masy pośrodku wszechświata — kosmicznego jaja, które upomni się o wszystko, co kiedyś utraciło. Wówczas znowu będą razem: odbędzie się wiec wokół wypalonych resztek gwiazdy, wspólna dyskusja nad zebraną wiedzą i poszukiwanie nieuchwytnego ostatecznego zrozumienia. Kiedy już je osiągną, objawi im się to, co wciąż na nich czeka, a zarazem — być może — sposób przeskoczenia na jeszcze wyższy poziom egzystencji.

Lisylfy będą prawdopodobnie jedynymi istotami, które przetrwają końcową rekonfigurację obecnego wszechświata.

Nim to jednak nastąpi, zdecydowane są wyłącznie patrzeć i wyciągać wnioski. Ingerencja w niezliczone dramaty życia i przeobrażenia materii, które zamierzają poznawać dzięki wyostrzonym zmysłom, byłaby przecież sprzeczna z ich naturą.

Tak im się przynajmniej wydaje.

3

„Iasius” raz jeszcze odwiedził Saturna, tym razem po to, aby umrzeć.

Trzysta pięćdziesiąt tysięcy kilometrów ponad blado — beżową powłoką chmur gazowego olbrzyma otworzył się terminal tunelu czasoprzestrzennego, skąd do rzeczywistej przestrzeni wypadł jeden jastrząb. Czujniki rozmieszczone na strategiczno — obronnych platformach satelitarnych patrolujących strefę dozwolonego wyjścia statków kosmicznych błyskawicznie wykryły jarzący się w podczerwieni korpus „Iasiusa”, omiatając go falami radarowymi. Gdy statek przedstawił się i przywitał afinicznie z najbliższym habitatem, sensory satelitarne przestały się nim interesować, podejmując swoją wachtę.

Załoga na czele z kapitanem korzystała z wyczulonych zmysłów technobiotycznego statku, podziwiając ozdobioną cudownymi pierścieniami planetę, choć wszystkim było ciężko na sercu na myśl o tym, co wkrótce miało nastąpić. Przelatywali akurat nad szerokim sierpem oświetlonej półkuli gazowego olbrzyma.

Pierścienie rozciągały się z przodu i nieco niżej, z pozoru nieruchome, a jednak drgające, jakby między dwie szyby dostały się drobinki pyłu. Gdy tak migotały w blasku słońca, ich majestatyczne piękno zaprzeczało smutnemu powodowi, dla którego tutaj wrócili.

Afiniczna refleksja „Iasiusa” dotknęła ich umysłów.

— Nie smućcie się — rzekł bezgłośnie technobiotyczny statek — ponieważ ja się nie smucę. Będzie, co ma być. Pomogliście mi znaleźć sens w życiu. Za to wam dziękuję.

Sama w swojej kabinie kapitan Athene płakała już nie tylko w duchu: czuła łzy także na policzkach. Była wysoka — jak każda z kobiet wywodzących się z owych stu rodzin, w których genetycy skoncentrowali się na zwiększeniu siły i odporności ciała, tak aby nowe generacje mogły sprostać niemałym wymaganiom lotów kosmicznych. Drobiazgowo zaplanowana ewolucja obdarzyła ją ładną, pociągłą twarzą (teraz pooraną zmarszczkami) oraz grzywą kasztanowych włosów, które straciły już młodzieńcze lśnienie na rzecz matowej siwizny. W swej nieskazitelnie błękitnej oficjalnej tunice promieniowała iście królewską pewnością siebie, co zjed nywało jej całkowite zaufanie załogi. Jednakże teraz opuścił ją spokój ducha, wyraziste fiołkowe oczy odzwierciedlały wzbiera jące w sercu cierpienie.

— Athene, proszę, nie.

— Nic na to nie poradzę — załkała w myślach. — To takie niesprawiedliwe. Powinniśmy wspólnie z tym skończyć, powinni nam pozwolić.

Dreszczem przejęła ją czuła, słodka pieszczota, jaką nie mógłby obdarzyć nawet najbardziej zmysłowy kochanek. Doświadczała jej każdego dnia w ciągu tych wszystkich stu osiemdziesięciu lat.

Jedyna prawdziwa miłość. Z żadnym z trzech mężów nie łączyły jej tak bliskie więzi emocjonalne jak z „Iasiusem”, ani też — musiała przyznać, choć zakrawało to wręcz na bluźnierstwo — z żadnym z ośmiorga dzieci, a przecież trójkę nosiła we własnym łonie.

Pozostali edeniści rozumieli ją i okazywali współczucie; połączeni jedną wspólną więzią afiniczną, nie mogli taić swoich uczuć czy prawdy. Serdeczna zażyłość łącząca jastrzębie i ich kapitanów była w stanie pokonać każdą przeszkodę, jaką napotkaliby we wszechświecie. Z wyjątkiem śmierci, dobiegł ją szept gdzieś z głębin umysłu.