Выбрать главу

Oczyściłam ją dokładnie i była już wyraźnie widoczna. Owalna, metaliczna, ze zdobieniami na brzegach. Żeby dokładnie oczyścić powierzchnię, potrzebowałam szczoteczki do zębów. Pojawiły się litery.

– Czy może mi siostra podać latarkę? Jest w plecaku. Pochyliły się jednocześnie. Pingwiny u wodopoju. Światło latarki skierowałam na tabliczkę. “Elisabeth Nicolet 1846-1888. Femme contemplative.”

– Mamy ją.

– Alleluja! – krzyknęła Harcerka. Wystarczy tej kościelnej etykiety.

Ekshumacja szczątków Elisabeth zajęła kolejne dwie godziny. Tak zakonnice jak i ojciec Menard okazali entuzjazm cechujący studentów w czasie ich pierwszego wykopaliska. Habity i sutanna wirowały wokół mnie, kiedy ziemia była przesypywana, torebki wypełniane i oznaczane, a cały proces utrwalany na filmie. Guy wciąż niechętnie, ale pomagał. Nigdy jeszcze nie miałam takiej dziwnej ekipy.

Nie było łatwo wyjąć trumnę. Choć była mała, drewno było mocno zniszczone, a jej wnętrze tak pełne ziemi, że ważyła chyba tonę. Miałam rację kopiąc z boku, choć okazało się, że potrzebujemy jeszcze więcej miejsca. Trzeba było powiększyć wykop o ponad pół metra, bym mogła wsunąć pod trumnę sklejkę. W końcu zdołaliśmy unieść wszystko za pomocą liny.

O piątej trzydzieści wykończeni piliśmy kawę w klasztornej kuchni, a nasze palce, stopy i twarze stopniowo odzyskiwały czucie. Elisabeth Nicolet, jej trumna i mój sprzęt umieszczone zostały w furgonetce archidiecezji. Na drugi dzień Guy miał zawieźć ją do Laboratorium Medycyny Sądowej w Montrealu, gdzie pracowałam jako antropolog sądowy prowincji Ouebecu. Ponieważ przypadki takie jak ten nie są zaliczane do sądowych, aby wykonać badania w Laboratorium, trzeba było uzyskać specjalną zgodę Biura Koronera. Na analizy miałam dwa tygodnie.

Odstawiłam kubek i pożegnałam się. Znowu. Siostry mi podziękowały, znowu, spięte twarze wykrzywiając w uśmiechach, już zaniepokojone tym, co mogę odkryć. Wspaniale się uśmiechały.

Ojciec Menard odprowadził mnie do samochodu. Zrobiło się ciemno i padał lekki śnieg. Czułam, że płatki padające na moje policzki były dziwnie gorące.

Ksiądz jeszcze raz zapytał, czy na pewno nie chcę zostać na noc w klasztorze. Śnieg skrzył się w świetle padającym z werandy. Jeszcze raz odmówiłam. Jeszcze tylko kilka ostatnich wskazówek jak jechać i już wyjeżdżałam.

Po dwudziestu minutach jazdy po dwupasmowej szosie zaczęłam żałować swojej decyzji. Płatki śniegu, które do tej pory od niechcenia unosiły się w światłach samochodu, zaczęły zacinać ukośnie. Szosa i drzewa po obu stronach pokrywała coraz grubsza warstwa bieli.

Mocniej ścisnęłam kierownicę, dłonie w rękawiczkach zwilgotniały. Jechałam sześćdziesiątką. Potem zwolniłam do pięćdziesięciu. Co kilka minut sprawdzałam hamulce. Mieszkając w Ouebecu przez wiele lat nigdy nie przyzwyczaiłam się do jazdy samochodem zimą. Niełatwo mnie przestraszyć, ale posadźcie mnie za kierownicą, kiedy pada śnieg, i zmieniam się w Królewnę Tchórzy. Na burzę śnieżną reaguję jak typowy mieszkaniec Południa. O, śnieg! No to, oczywiście, nie wychodzimy. Mieszkańcy Quebecu patrzą na mnie i się śmieją.

Strach ma jedną zaletę: usuwa zmęczenie. Chociaż byłam zmęczona, nie przestawałam być czujna, zacisnęłam zęby, wyciągnęłam szyję i napięłam mięśnie. Wschodnia Autostrada nie była o wiele lepsza niż boczna droga. Normalnie do Montrealu jadę dwie godziny. Tym razem jechałam prawie cztery.

Tuż po dziesiątej znalazłam się w mieszkaniu, wykończona, ale zadowolona, że jestem w domu. W domu w Quebecu. W Północnej Karolinie byłam prawie dwa miesiące. Bienvenue. Znowu zaczęłam myśleć po francusku.

Włączyłam ogrzewanie i sprawdziłam lodówkę. Pusto. Do mikrofalówki wrzuciłam mrożone burrito i zjadłam popijając piwem korzennym o temperaturze pokojowej. Kuchnia niezbyt wyszukana, ale sycąca.

Torby, rzucone przeze mnie we wtorek wieczorem, leżały nie rozpakowane w sypialni. Nawet mi przez myśl nie przeszło, by się rozpakować. Jutro. Padłam na łóżko i postanowiłam, że będę spać przez co najmniej dziewięć godzin. Telefon obudził mnie po niecałych czterech.

– Qui, tak – wymamrotałam niepewna, który język usłyszę.

– Temperance. Mówi Pierre LaManche. Przepraszam, że dzwonię o tej porze.

Nic nie odpowiedziałam. Pracowałam dla niego siedem lat, był szefem laboratorium, ale po raz pierwszy zadzwonił do mnie o trzeciej nad ranem.

– Mam nadzieję, że poszło dobrze w Lać Memphremagog. – Chrząknął. – Miałem właśnie telefon z biura koronera. W St-Jovite pali się dom. Strażacy nadal starają się go opanować. Rano wejdą specjaliści od podpaleń, a koroner chce, byśmy też tam byli. – Znowu chrząknięcie. – Jeden z sąsiadów twierdzi, że mieszkańcy tego domu są w środku. Ich samochody stoją na podjeździe…

– Po co jestem potrzebna? – zapytałam w końcu.

– Ogień jest wyjątkowo duży. Jeżeli znajdziemy ciała, będą bardzo poparzone. Może zostaną tylko kości i zęby. To może być trudne.

Cholera. Tylko nie jutro.

– O której?

– Przyjadę po ciebie o szóstej rano.

– Dobrze.

– Temperance. To może być trudne. Tam mieszkały dzieci.

Nastawiłam budzik na piątą trzydzieści.

Bienvenue.

2

Całe moje dorosłe życie mieszkałam na Południu. Nie przeszkadza mi największy upał. Uwielbiam plażę w sierpniu, lekkie sukienki, wiatraki na suficie, zapach przepoconych włosów dziecinnych, brzęczenie owadów zaplątanych w zasłony okienne. Ale lata i szkolne wakacje spędzam w Quebecu. W czasie roku akademickiego latam z Charlotte w Północnej Karolinie, gdzie pracuję na wydziale antropologii na uniwersytecie, do pracy w laboratorium sądowo-lekarskim w Montrealu. To mniej więcej tysiąc dziewięćset kilometrów. Na północ.

Zimą, kiedy właśnie miałam wychodzić z samolotu, często wdawałam się w rozmowę z samą sobą. Będzie zimno, ostrzegam samą siebie. Będzie bardzo zimno. Ale się odpowiednio ubiorę i przygotuję. Tak. Będę gotowa. Nigdy nie jestem. Za każdym razem wychodzę z terminalu i pierwszy oddech zaskakuje swoim zimnem.

O szóstej rano dziesiątego marca termometr na moim patio wskazywał siedemnaście stopni poniżej zera. Założyłam na siebie tyle rzeczy, ile tylko mogłam. Gruba bielizna, dżinsy, dwa swetry, wysokie buty i wełniane skarpety, które kiedyś sprytnie podszyłam materiałem, jaki został wyprodukowany dla astronautów, by było im ciepło, kiedy latali na planetę Pluton. Zjadłam coś równie prowokującego jak wczoraj wieczorem. Chyba będzie mi ciepło.

Kiedy usłyszałam klakson samochodu LaManche'a, zapięłam kurtkę, założyłam rękawice i narciarską czapkę i wybiegłam z holu. Chociaż nie byłam tym wszystkim zachwycona, nie chciałam, by czekał. I już było mi gorąco.

Spodziewałam się, że przyjedzie czarnym sedanem, ale pomachał mi ze sportowego samochodu. Napęd na cztery koła, jasnoczerwony, z wyścigowymi pasami.

– Fajny samochód – zauważyłam, kiedy wsiadłam.

– Merci.

Ręką wskazał półkę, na której stały dwa kubki i firmowa torebka z Dunkin' Donuts. Niech cię Bóg błogosławi. Wybrałam chrupiące ciastko z jabłkami.

Po drodze do St-Jovite LaManche opowiedział mi o sprawie tyle, ile sam wiedział. Praktycznie powtórzył to, co usłyszałam o trzeciej. Para mieszkająca naprzeciwko widziała, jak mieszkańcy wchodzili do domu o dziewiątej wieczorem. Potem sąsiedzi wyszli odwiedzić przyjaciół, u których zostali do późna. Kiedy wracali koło drugiej, już z daleka zauważyli łunę i płomienie wydobywające się z budynku. Innej sąsiadce wydawało się, że tuż po północy słyszała hałas, ale nie była pewna i poszła spać. To dosyć odległa okolica i niezbyt gęsto zamieszkana. Straż pożarna przyjechała o drugiej trzydzieści i zaraz zawołano posiłki. Dwie brygady gasiły pożar przez ponad trzy godziny. LaManche rozmawiał z koronerem za kwadrans szósta. Wiadomo na pewno, że są dwa trupy, może być więcej. Jest jeszcze zbyt gorąco i niebezpiecznie, by przeszukać dom. To mogło być podpalenie.