Выбрать главу

Na skutek błędu w obliczeniach ilości paliwa w promie po katastrofie samolotu rozpoznawczego pozostali członkowie grupy zostali uwięzieni na Rakhacie. I tym razem nie załamali się, przystosowując do życia na obcej planecie. W wiosce Kashan założyli ogród, źródło żywności, i włączyli się w miejscowy system ekonomiczny, dostarczając mieszkańcom egzotycznych towarów handlowych. VaKashani zaakceptowali ich do tego stopnia, że wiele rodzin nazywało ich krewniakami. Były też bardzo radosne wydarzenia, takie jak ślub Sofii z Jimmym Quinnem czy informacja, że spodziewają się dziecka — tuż przed ostateczną katastrofą.

Podobnie jak wiele innych żydowskich dzieci, Sofia Mendes przywykła do koszmarów egipskich nadzorców, babilońskich, asyryjskich, rzymskich prześladowców, kozackich pogromów, inkwizytorów i esesmanów. Dziecięce lęki przezwyciężała, wyobrażając sobie, że gdy sama spotka się z przemocą, nie podda się bez walki, a na cios odpowie ciosem. Kiedy patrol jana’atański przybył do Kashanu, spalił cudzoziemski ogród i zażądał, by VaKashani wydali swoje dzieci, a następnie zaczął je systematycznie mordować, Sofia nie wahała się ani chwilę.

— Jest nas wielu, ich tylko garstka! — zawołała do VaKashanich i przytuliła któreś z ruńskich niemowląt do swoich nabrzmiałych już piersi.

Powiedziała „nas” i w ten sposób związała swój los z losem Runów — tych untermenschen Rakhatu.

Jej gest powstrzymał falę mordu; jej upadek pod ciosami Jana’atów wzmocnił opór Runów. A potem, straciwszy wiarę w zwycięstwo, ojcowie padli na własne dzieci, by osłonić je swymi ciałami; matki ściągnęły na siebie wściekłość Jana’atów, by ocalić resztę. Kiedy było już po wszystkim, ziemię pokrywały stosy zakrwawionych trupów; większość wkrótce oprawiono i poćwiartowano.

Po odejściu patrolu w wiosce zapanował chaos. Połączenie przerażenia z uniesieniem towarzyszącym pierwszej w życiu Runów próbie oporu sprawiło, że zgodne działanie okazało się niemożliwe. Zapomnieli o swojej podstawowej zasadzie strategii przetrwania: trzymać się razem, skupić się w wielki krąg w celu obrony, działać zgodnie. Niektórzy, bliscy paniki, wyszukiwali tych, którzy podzielali z nimi jakieś możliwe do określenia emocje, tworząc natychmiast niewielkie, mniej bezbronne grupki. Ci, którym wymordowano rodziny, przystroili się w poskręcane, pachnące wstążki, zbyt otępiali, by zareagować w inny sposób. Większość nie robiła nic, pocieszając się, że życie wkrótce potoczy się tak jak dawniej, skoro nie ma już tych wszystkich cudzoziemców prócz Sofii i nie ma nielegalnych dzieci. Przeważała opinia, że trzeba wydać Sofię w ręce urzędników jana’atańskich, aby wykazać, że Kashan znowu przestrzega prawa.

— Wydamy jedną, ocalimy wielu! — wołano.

— Ale Fia nie zrobiła nam krzywdy! To djanada nas skrzywdzili! — sprzeciwiła się dziewczynka o imieniu Djalao.

Djalao dopiero co osiągnęła dojrzałość i w normalnych warunkach nikt nie liczyłby się z jej zdaniem, ale teraz niektórzy spośród nich potrzebowali czyjegoś przywództwa.

— Ostrzeżcie tyle wiosek, ile zdołacie, powiedzcie im, co się wydarzyło w Kashanie — powiedziała tym, którzy zdecydowali się na ucieczkę. — Patrole djanada nadchodzą, ale powtórzcie wszystkim to, co powiedziałaFia: nas jest wielu, ich tylko garstka.

Kanchay VaKashan nie wiedział, co robić, podobnie jak pozostali, ale Sofia uratowała właśnie jego córeczkę Puskę, więc był jej wdzięczny. Kiedy więc grupa innych, których dzieci ocalały z masakry, postanowiła poczekać do czerwonego światła i uciec do południowej puszczy, zabrał ze sobą Sofię.

Z wędrówki do leśnej kryjówki Sofia zapamiętała tylko kwilenie rufiskich niemowląt, rozkołysany, płynny krok Kanchaya, który całymi dniami niósł ją na grzbiecie, odgłosy sawanny, a potem puszczy. Z początku miała tak obolałą twarz, że trudno jej było otworzyć usta, więc Kanchay karmił ją jakąś papką pomieszaną z deszczową wodą, wciskając jej ten kleik przez zaciśnięte zęby. Starała się to jakoś przełknąć, powtarzając sobie: to dla dziecka. Dziecko tego potrzebuje. Wykrwawiona, otępiała z bólu, skupiła się na swoim dziecku, które przecież jeszcze miała, w przeciwieństwie do tych, którzy utracili swe dzieci. Skupiła się na swoim łonie, tam, gdzie wciąż żyło jej dziecko, odczuwając dreszcz lęku za każdym razem, gdy poruszało się niemrawo, i przypływ nadziei, kiedy kopnęło mocniej.

Z początku spała kamiennym snem, a i później często zapadała w drzemkę, ogrzewana blaskiem trzech słońc sączącym się przez poszycie lasu. Kiedy się obudziła, leżała nieruchomo, wsłuchując się w rytmiczny, zduszony zgrzyt długich, szorstkich liści, przypominających miecze samurajów, z których Runowie budowali na polanie platformy do snu i zasłony od wiatru. Gdzieś blisko szumiała bystra woda, opłukując gładkie kamienie. Nad jej głową chyliły się w lekkim wietrze kiście pni w ‘ralii. Zewsząd dobiegały miękkie, porozrywane przydechami spółgłoski języka Ruanja, nieustanne mruczenie ruńskich ojców, tulących do siebie dzieci, które nie uzyskały prawa do życia.

Kiedy poczuła przypływ sił, zapytała, gdzie się znajduje.

— Trucha Sai — usłyszała odpowiedź. — Runowie przychodzą do Trucha Sai, kiedy djanada za bardzo czuć krwią — wyjaśnił jej Kanchay, mówiąc prosto, jak do dziecka. — Po jakimś czasie oni zapominają. My-i-ty-też czekamy na to w lesie.

Było to coś więcej niż wyjaśnienie. Kanchay z rozmysłem dobrał słowa. „Są dwie formy pierwszej osoby liczby mnogiej”, powiedział kiedyś Emilio Sandoz reszcie członków załogi „Stelli Maris”. „Jedna wyłącza osobę, do której się mówi, rozumiecie?

Oznacza my-ale-nie-ty. Druga to my-ale-i-ty. Kiedy Runa używa włącznego my, możecie być pewni, że czyni to świadomie. Możecie się czuć jego przyjaciółmi.

W Trucha Sai zbierali się uciekinierzy ze wszystkich południowych prowincji Inbrokaru. Każdy Runa niósł niemowlę — potomstwo pary, której dieta została wzbogacona o żywność z ogrodów założonych i uprawianych na wzór ogrodu cudzoziemców. Były to pary, które osiągnęły zdolność rozrodczą bez wiedzy Jana’atów, które spłodziły dziecko bez zezwolenia Jana’atów, które wyzwoliły się spod nadzoru Jana’atów nie tyle w akcie świadomej rebelii, ile w radosnym akcie prokreacji i wzbudzonego przez ów akt rodzicielstwa. Położone w sercu puszczy osiedle Trucha Sai wypełniało się powoli Runami, których grzbiety poznaczone były długimi, potrójnymi, nie do końca zagojonymi ranami, różowymi i woskowatymi, prześwitującymi przez gęste, płowożółte futra.

— Sipaj, Kanchay. Niesienie tej jednej musiało cię boleć — powiedziała pewnego dnia Sofia, przyglądając się bliznom i wspominając wędrówkę do puszczy. — Ktoś ci dziękuje.

Uszy Kanchaya gwałtownie opadły.

— Sipaj, Fia! Czyjeś dziecko żyje dzięki tobie!

To już coś, pomyślała ze smutkiem, leżąc znowu na plecach i wsłuchując się w leśną symfonię krzyków, pisków i szeleszczących liści ociekających mglistym deszczem. Talmud naucza, że ocalenie jednego życia oznacza ocalenie całego świata. Może i tak, pomyślała. Kto to wie?

Teraz, miesiąc po masakrze, w której zginęła ponad połowa mieszkańców wioski Kashan, Sofia Mendes była przekonana, że jest ostatnim przedstawicielem rodzaju ludzkiego na Rakhacie, jedynym członkiem misji jezuickiej, któremu udało się przeżyć. Uznając swój letargiczny stan za wewnętrzny spokój, uwierzyła też, że nie czuje rozpaczy. Przecież wiem od dawna, mówiła sobie, że łzy nie są żadnym remedium na śmierć.