Выбрать главу

Leto przykucnął na skalnej półce, twarzą na południe, ku równinie. Nagle, jak gdyby ze zmartwienia, poklepał się dłonią po kolanie.

Stilgar czekał. Wyczekiwał w milczeniu, dwa kroki w bok od podopiecznego, z założonymi rękoma. Jego szata lekko powiewała w podmuchach nocnego wiatru.

Dla Leto marsz przez piach stanowił odpowiedź na trapiącą go depresję, na potrzebę znalezienia nowej równowagi w życiu, na nieujawniony konflikt, którego Ghanima nie mogła dłużej znieść. Wyciągnął Stilgara na tę wyprawę, ponieważ były sprawy, o których ten musiał się dowiedzieć, by przygotować się do nadchodzących wydarzeń.

Leto znowu poklepał się po kolanie. Czasami utożsamiał się z niezmierzonym tłumem niezliczonych innych istnień, tak rzeczywistych i bliskich jak jego własne. Ich strumieniowi nie było końca, żadnego podsumowania — tylko wieczny początek. Mogły uformować tłum wrzeszczący na niego, jak gdyby był pojedynczym oknem, przez które każdy chciał wyjrzeć. Temu niebezpieczeństwu uległa Alia.

Leto patrzył w dal, na światło księżyca, wysrebrzone przez pozostałości po burzy. Fałdy i zmarszczki na wydmach rozciągały się na wszystkie strony: krzemowy pył niesiony przez wiatr, wzbierający w fale, piach jak ziarna grochu, piach jak pył, kamyki. Poczuł, że nadeszła jedna z tych chwil przed świtem, gdy doznaje się stanu zawieszenia. Czas naglił. Był już miesiąc Akkad, a mimo to nie kończyło się oczekiwanie: długie, gorące dni upływały na zmianę z nocami takimi jak ta, zacierając się w porywach wiatru ciągnącego od strony wypalonych ziem Jastrzębiego Blechu. Obejrzał się przez ramię na oświetloną przez gwiazdy, połamaną linię Muru Zaporowego. Za tym murem, w Niecce Północnej, znajdowało się ognisko jego zmartwień.

Raz jeszcze utkwił wzrok w pustyni. Gdy tak wpatrywał się w gorącą ciemność, zaświtał dzień i słońce zaczęło wynurzać się z pasm pyłu, nadając jasny odcień czerwonym strumieniom burzy. Zamknął oczy, pragnąc ujrzeć, jak wyglądać będzie ten dzień w Arrakin, i jego świadomość wypełnił obraz miasta: nieruchomy kadr przedstawiający domy rozrzucone jak pudełka wśród świateł i świeżych cieni. Pustynia… pudełka… pustynia… pudełka…

Gdy otworzył oczy, pustynia nie zniknęła: wygarbowana przestrzeń przemielonego przez wiatr piasku ciągnęła się we wszystkich kierunkach. Gęste, oleiste cienie wybiegające spod wydm układały się niczym promienie właśnie minionej nocy. Łączyły jeden czas z innym. Przykucnięty nie przestawał myśleć o nocy, a za jego plecami niespokojny, starzejący się Stilgar zamartwiał się jego milczeniem i nie wyjaśnionymi przyczynami wyprawy w to miejsce. Stilgar musiał mieć wiele wspomnień z wcześniejszych marszów tą trasą, odbytych wraz ze swoim ukochanym Muad’Dibem. Nawet teraz nieustannie rozglądał się dookoła, czujnie wypatrując niebezpieczeństwa. Nie lubił przebywać na otwartym terenie w świetle dnia. Pod tym względem był autentycznym, dawnym Fremenem.

Myśli Leto niechętnie oderwały się od kontemplacji nocy i mozolnego wysiłku przy pokonywaniu piasków. Gdy dotarli tu, znaleźli się w prawie zupełnej ciszy i ciemności panujących wśród skał. Chłopiec podzielał obawę Stilgara przed światłem dnia.

Czerń była czymś jednorodnym, nawet jeśli kryła kłębowisko okropności. Światłem mogło być wiele rzeczy. W nocy lęki miały swoje zapachy, a jego twory skradały się szeleszcząc. W nocy wymiary oddzielały się od siebie, wszystko się wzmacniało — kolce były ostrzejsze, ostrza bardziej tnące, lecz groza dnia mogła być gorsza.

Stilgar chrząknął.

Leto przemówił, nie odwracając się:

— Mam bardzo poważny problem, Stil.

— Tak przypuszczałem — odrzekł cicho Stilgar. Leto niepokojąco przypominał mu Paula. Wyczuwał w tym coś z zakazanej magii, trącającej w nim strunę odrazy. Fremeni znali okropieństwo Opętania. Tych, u których stwierdzono Opętanie, w myśl prawa zabijano, a ich wodę wylewano na piach, by nie skaziła zbiornika plemienia. Martwy powinien pozostać martwym. Chwalebne było odnalezienie cech rodziców w potomstwie, ale dzieci nie miały prawa zupełnie upodabniać się do przodków.

— Martwi mnie, że ojciec pozostawił tak wiele rzeczy nie dokończonych — powiedział Leto. — Zwłaszcza, jeśli chodzi o cel istnienia. Imperium nie może działać w ten sposób, Stilgar, istnieć nie nadając ludzkiemu życiu właściwego celu. Mówię o życiu, rozumiesz? Życiu, nie śmierci.

— Kiedy twój ojciec nie dawał sobie rady ze swoją wizją, mówił podobnie — odparł Stilgar.

Leto czuł, że kusi go, by rozwiać strach Fremena jakąś kapryśną propozycją, na przykład sugestią, by złamali post. Uświadomił sobie, że jest bardzo głodny. Nie jedli od południa poprzedniego dnia, ponieważ Leto nalegał na poszczenie w nocy. Jednak teraz ssał go inny głód.

„Kłopot z moim życiem, to kłopot z tym miejscem — pomyślał Leto. — Nie ma tu nic, co byłoby przed nami. Cofam się bez końca, dopóki nie znikną odległości, i nie mogę dostrzec horyzontu, nie mogę dostrzec Grani Habbanja. Nie mogę odnaleźć pierwotnego miejsca próby”.

— Nie ma naprawdę niczego, co mogłoby zastąpić przyszłowidzenie — powiedział Leto. — Może powinienem zaryzykować i zażyć przyprawy?

— I zniszczyć się przez to jak twój ojciec!

— Kto wie… — rzekł Leto.

— Pewnego razu Paul zwierzył mi się, że zbyt pełne poznanie przyszłości oznacza uwięzienie w niej, do wykluczenia wszelkiej możliwości dokonania zmiany włącznie.

— Paradoks, na którym polega nasz problem — powiedział Leto. — Przyszłowidzenie to coś jednocześnie delikatnego i potężnego. Przyszłość staje się teraźniejszością. Bycie jednookim w kraju ślepców niesie ze sobą inne zagrożenia. Jeżeli starasz się wyjaśnić ślepcowi to, co widzisz, zazwyczaj zapominasz o tym, że ślepcy mają wrodzone odruchy, uwarunkowane ślepotą. Przypominają wprawione w ruch gigantyczne maszyny: mają własny moment pędu, swoje własne uwarunkowania. Boję się ślepców, Stil. Boję się ich. Bez trudu mogą zmiażdżyć wszystko na swej drodze.

Stilgar popatrzył na pustynię. Bielejący świt stał się dniem koloru stali.

— Dlaczego tu przyszliśmy? — zapytał.

— Ponieważ chciałem, żebyś zobaczył miejsce, w którym mogę umrzeć.

Stilgar zesztywniał.

— Więc miałeś wizję!

— Może tylko sen.

— Dlaczego przyszliśmy w tak niebezpieczne miejsce? — Stilgar popatrzył z góry na podopiecznego. — Natychmiast wracamy.

— Nie umrę dzisiaj, Stil.

— Nie? Co to była za wizja?

— Widziałem trzy ścieżki — odparł Leto. Zaczął wymieniać głuchym tonem: — W jednej z wersji przyszłości zmuszony jestem zabić naszą babkę.

Stilgar rzucił ostre spojrzenie w tył, ku siczy Tabr, jak gdyby bał się, że lady Jessika może usłyszeć coś przez dzielące ich piaski.

— Dlaczego? — zapytał.

— By zapobiec utracie monopolu na przyprawę.

— Nie rozumiem.

— Ani ja. Lecz tak właśnie myślę we śnie, kiedy używam noża.

— Och! — Stilgar wiedział, jaki użytek można zrobić z noża. Wciągnął głęboko oddech. — A druga ścieżka?

— Ghania i ja zostajemy małżeństwem, by przypieczętować los linii krwi Atrydów.

— Haach! — Jęk Stilgara dawał wyraz jego niesmakowi.

— W starożytnych czasach dla królów i królowych nie było to nic nadzwyczajnego — powiedział Leto. — Ghania i ja zdecydowaliśmy jednak, że tego nie zrobimy.