Nagle otworzyły się małe drzwi wiodące do przedsionka. Pierwsza pojawiła się w nich przednia straż kapłanek-amazonek. Dalej podążała Alia ze zaktywizowaną tarczą, wyniosła i poruszająca się ze skończoną świadomością rzeczywistej, potężnej władzy. Jej twarz pozostała nieruchoma; żadne uczucie nie zdradziło swego istnienia, gdy zauważyła matkę i rzuciła jej spojrzenie. Obie jednak wiedziały, że bitwa się rozpoczęła. Alia podeszła do Jessiki, a strażniczki otoczyły je kordonem.
— Wchodzimy już, matko? — zapytała.
— Najwyższy czas — odparła Jessika. I pomyślała, widząc w oczach Alii wyraz rozkoszowania się tą chwilą: „Myśli, że może mnie zabić i pozostać nietknięta! Szalona!”
Zastanowiła się, czy nie o to chodziło Idaho. Przesłał jej wiadomość, ale nie była w stanie na nią odpowiedzieć. Jej treść była jak zwykle enigmatyczna: „Niebezpieczeństwo. Muszę się z tobą spotkać”. Napisano ją w odmianie dawnego Chakobsa, gdzie słowo, które oznaczało niebezpieczeństwo, oznaczało jednocześnie spisek.
„Spotkam się z nim, kiedy tylko wrócę do siczy Tabr” — zdecydowała.
Oto omyłka władzy: wyobraża sobie, że jest w najwyższym stopniu skuteczna w ograniczonym, niezmiennym wszechświecie absolutów. Podstawową lekcję naszego relatywistycznego wszechświata jest jednak to, że rzeczy się zmieniają. Każda siła musi w końcu spotkać się z większą. Paul Muad’Dib udzielił takiej nauki sardaukarom na Równinie pod Arrakin. Jego następcy dopiero muszą się tej lekcji nauczyć.
Pierwszym suplikantem na porannej audiencji był trubadur z Kadeshu, pielgrzym Hadżdż, którego sakwę opróżnili arrkańscy najemnicy. Stał na zielonej jak woda posadzce komnaty, nie sprawiając w ogóle wrażenia pokornego poddanego.
Jessika podziwiała jego śmiałość. Obserwowała go z miejsca, w którym siedziała wraz z Alią, na szczycie siedmiostopniowej platformy. Ustawiono na niej dwa identyczne trony — dla matki i córki. Alia siedziała po prawej, męskiej stronie.
A jeśli chodzi o kadeshańskiego trubadura, to domyślała się, że ludzie Dżawida przepuścili go dla cechy, którą teraz okazywał, czyli wielkiej odwagi. Oczekiwano po nim, że dostarczy trochę rozrywki dworzanom zgromadzonym w Wielkiej Sali; miała to być zapłata uiszczona w zastępstwie pieniędzy, których już nie posiadał.
Z przemówienia kapłana-adwokata wynikało, że Kadeshaninowi pozostało tylko odzienie na grzbiecie i baliseta zwisająca na rzemiennym pasku z ramienia.
— Mówi, że podano mu jakiś ciemny napój — rzekł adwokat, ledwie skrywając uśmiech, który usiłował wygiąć jego wargi. — Niech się Wasza Świątobliwość nie zdziwi, ale on twierdzi, że napój go sparaliżował. Niemniej napadnięty był świadomy w chwili, gdy odcinano mu sakiewkę.
Jessika obserwowała trubadura, podczas gdy adwokat gadał rozwlekle z fałszywą służalczością, wygłaszając mnóstwo lichych nauk moralnych. Kadeshanin był wysoki, z pewnością liczył ze dwa metry wzrostu. Jego spojrzenie zdradzało rozumną czujność i humor. Złote włosy opadały na ramiona, a w szerokiej klatce piersiowej i zwężającym się w dół ciele kryły się oznaki męskiej siły, których nie mogła zamaskować zielona szata Hadżdż.
Przedstawiono go jako Tagira Mohandisa, potomka handlarzy-inżynierów, dumnego ze swych przodków i siebie.
Alia ucięła perorę adwokata gestem ręki i przemówiła, odwracając się:
— Pierwszy werdykt wyda lady Jessika dla uczczenia swego powrotu do nas.
— Dziękuję, córko — powiedziała Jessika, podkreślając porządek pokoleń zrozumiały dla wszystkich, którzy jej słuchali.
Córko!
Zatem Tagir Mohandis był częścią ich planu. A może przypadkowo stał się niewinną ofiarą podstępu? Jessika wiedziała, że ów sąd był pomyślany jako otwarcie ataku na jej osobę.
— Dobrze grasz na tym instrumencie? — zapytała, wskazując na dziewięciostrunową balisetę na ramieniu trubadura.
— Równie dobrze, jak sam wielki Gurney Halleck! — powiedział głośno Tagir Mohandis, by wszyscy go słyszeli. Jego słowa wywołały zaciekawienie i poruszenie wśród dworzan.
— Oczekujesz, że otrzymasz w podarunku pieniądze na przejazd — rzekła Jessika. — Gdzie chcesz się za nie udać?
— Na Salusa Secundus i dwór Farad’na — odparł Mohandis. — Słyszałem, że potrzebuje trubadurów i minstreli, że popiera sztuki i tworzy wokół siebie wielki renesans cywilizowanego życia.
Jessika powstrzymała się od spojrzenia na Alię. Bez wątpienia wiedzieli wcześniej, o co poprosi Mohandis. Stwierdziła, że doskonale się bawi.
— Może zatem zapracujesz na swój przejazd? — zapytała Jessika. — Moje warunki są warunkami Fremenów. Jeżeli spodoba mi się twoja muzyka, mogę cię zatrzymać, żebyś rozpraszał nasze troski, jeżeli się zirytuję, wyślę cię na harówkę w głąb pustyni, byś tam zarobił na podróż. Gdy uznam, że twoja gra będzie coś warta dla Farad’na, o którym powiada się, że jest wrogiem Atrydów, wyślę cię mu z moim błogosławieństwem. Zagrasz na takich warunkach, Tagirze Mohandisie?
Odrzucił głowę do tyłu, śmiejąc się grzmiącym głosem. Blond włosy zatańczyły, gdy zdejmował balisetę i zręcznie stroił struny, dając tym do zrozumienia, że przyjmuje wyzwanie.
Tłum w komnacie zaczął napierać, ale został powstrzymany przez dworzan i strażników.
Po chwili Mohandis trącił jedną ze strun o wysokim brzmieniu, utrzymując przy tym basowy pomruk strun pobocznych i z wyrafinowaniem łącząc ich współzawodniczące wibracje. Następnie, podnosząc głos — aksamitny tenor — zaśpiewał, bez wątpienia improwizując, ale tak zręcznie, że Jessika uległa jego czarowi, zanim zdołała się skupić na tekście.
— Dość! — krzyknęła Alia, poderwawszy się z tronu. — Każę cię…
— Alio! — Jessika przerwała jej, w odpowiedni sposób dobierając barwę głosu. Powiedziała to wystarczająco głośno, by uniknąć konfrontacji, zyskując jednocześnie pełną uwagę. Po mistrzowsku użyła Głosu i ci wszyscy, którzy ją słyszeli, rozpoznali w tej demonstracji doskonale wyszkoloną siłę. Alia opadła z powrotem na siedzenie. Jessika zauważyła, że jej córka nie okazała po sobie śladu klęski.
„To również zostało przewidziane — pomyślała. — Bardzo ciekawe”.
— Pierwszy sąd należy do mnie — przypomniała jej Jessika.
— Bardzo dobrze. — Słowa Alii zabrzmiały jak szept.