Jessika potrząsnęła głową, odganiając czcze myśli, rozpoznawszy, czym one są: ghaflą, nieumiejętnością skupienia się w obecności „natrętnej muchy”.
Dokąd udały się dzieci? Do Dżekaraty? Miały plan. „Starały się objaśnić mi go w rozmiarach, o których sądziły, że będę w stanie pojąć” — przypomniała sobie. Leto twierdził, że osiągnęły granicę poznania. Rozkazał jej słuchać o tym.
On rozkazał jej!
Leto zorientował się, co zamierza Alia. Tyle zrozumiała. Każde z bliźniąt mówiło o chorobie ciotki, nawet jej broniło. Alia stawiała na szalę słuszność swej pozycji jako Regentki. Jessika poczuła, że jej piersią wstrząsa gorzki śmiech. Matka Wielebna Gaius Helena Mohiam bardzo lubiła wyjaśniać uczennicy Jessice ten właśnie błąd: „Jeśli skupisz uwagę tylko na własnej racji, wyzwalasz przeciwne ci siły, które mogą cię pokonać. To często popełniana omyłka. Nawet ja, twoja nauczycielka, nie ustrzegłam się jej”.
— I nawet ja, twoja uczennica, popełniłam ją — szepnęła Jessika do siebie samej.
Usłyszała szelest tkaniny w przejściu, za zasłoną. Weszło dwóch młodych Fremenów — część straży wyznaczonej do pilnowania jej osoby w nocy. Byli wyraźnie przestraszeni bliskością matki Muad’Diba. Jessika szybko określiła ich charaktery — ci nie bawili się w myślenie. Wiązali się z dowolnie wybraną siłą w zamian za tożsamość, którą im dawała. I dlatego byli niebezpieczni.
— Al-Fali wysłał nas, by cię przygotować — powiedział jeden z nich. Jessika poczuła nagły, miażdżący ucisk w piersiach, lecz jej głos zabrzmiał spokojnie:
— Przygotować mnie? Na co?
— Stilgar jako posłańca przysłał Duncana Idaho. Jessika nieświadomym gestem naciągnęła na włosy kaptur aby. Duncan? Ależ on był narzędziem Alii.
Fremen, który przemawiał, wystąpił pół kroku naprzód.
— Idaho mówi, że przybył zabrać cię w bezpieczne miejsce, ale al-Fali mu nie wierzy.
— Rzeczywiście, chwilowo wydaje się to dziwne — rzekła Jessika. — Ale są rzeczy dziwniejsze w naszym wszechświecie. Wprowadźcie go.
Spojrzeli na siebie, ale usłuchali, wychodząc w takim pośpiechu, że wyrwali następną dziurę w zniszczonej zasłonie.
Po chwili wszedł Idaho z podążającymi za nim dwoma Fremenami i al-Falim, trzymającym tyły, z ręką na krysnożu. Przybysz miał na sobie mundur Straży rodu Atrydów, niewiele zmieniony przez upływ czternastu stuleci. Na Arrakis plastalowe ostrze ze złotą rękojeścią zastąpił krysnóż.
— Ponoć pragniesz mi pomóc — rzekła Jessika.
— Być może brzmi to dziwnie — odparł.
— Przysłała cię Alia, żebyś mnie porwał? — zapytała.
Niewielkie uniesienie czarnych brwi było jedyną oznaką zaskoczenia. Błyszczące, wielopowierzchniowe, tleilaxańskie oczy wciąż wpatrywały się w nią intensywnie.
— Takie miałem rozkazy — przyznał.
Palce al-Falego zbielały na rękojeści krysnoża, ale Fremen nie wykonał żadnego ruchu.
— Wiele czasu poświęciłam na zliczenie omyłek, które popełniłam w stosunku do mojej córki — stwierdziła.
— Było ich mnóstwo — zgodził się Idaho. — Miałem zresztą udział w większości z nich.
Zobaczyła teraz, że mięśnie jego twarzy drżą.
— Łatwo przychodziło nam słuchanie argumentów, które prowadziły na manowce — potwierdziła Jessika. — Chciałam opuścić Arrakis… Ty… pragnąłeś dziewczyny, która przypominałaby ci moje młodsze wcielenie.
Skinął głową w milczeniu.
— Gdzie są bliźnięta? — zapytała z naciskiem, szorstkim głosem.
Mrugnął i rzekł:
— Stilgar wierzy, że udały się na pustynię. Być może przewidziały nadchodzący kryzys.
Jessika rzuciła okiem na al-Falego, który kiwnięciem głowy potwierdził, że pamięta jej słowa.
— Co czyni Alia? — zapytała Jessika.
— Prowokuje wojnę domową — odparł.
— Wierzysz, że do tego dojdzie? Idaho wzruszył ramionami.
— Prawdopodobnie nie. To spokojne czasy. Większość woli słuchać wygodnych tłumaczeń.
— Zgadzam się — powiedziała. — W porządku, ale co z moimi wnukami?
— Stilgar je odnajdzie… Jeżeli…
— Tak, rozumiem. — Zatem wszystko zależało teraz od Gurneya Hallecka. Odwróciła się, by spojrzeć na kamienną ścianę. — Alia mocno teraz uchwyci stery rządu. — Wróciła spojrzeniem do Idaho. — Rozumiesz? Władzy używa się, sprawując ją delikatnie. Chwycić jej ster zbyt silnie, znaczy być przez nią pokonanym i w ten sposób stać się ofiarą.
— Tak zawsze mówił mój książę — powiedział Idaho. W jakiś sposób Jessika pojęła, że miał na myśli starszego Leto, nie Paula.
— Dokąd masz mnie… porwać? — zapytała. Idaho spuścił wzrok, jak gdyby starając się dojrzeć cień rzucany przez kaptur aby. Al-Fali postąpił naprzód.
— Pani, nie myślisz poważnie, że…
— Czy to nie ja powinnam decydować o swoim losie? — zapytała Jessika.
— Ale… — Głowa al-Falego wykonała skłon w stronę Idaho.
— Duncan był moim wiernym strażnikiem, zanim urodziła się Alia — powiedziała Jessika. — Zginął, ratując życie moje i mojego syna. My, Atrydzi, zawsze honorujemy pewne zobowiązania.
— Zatem udasz się ze mną? — zapytał Idaho.
— Dokąd ją zabierzesz? — spytał al-Fali.
— Lepiej, żebyś nie wiedział.
Al-Fali nachmurzył się, ale milczał. Jego twarz zdradzała niezdecydowanie. Pojął mądrość zawartą w słowach Jessiki, ale nie wygasło w nim powątpiewanie w możność zaufania Duncanowi.
— Co z fedajkinami, którzy mi pomagali? — chciała się dowiedzieć Jessika.
— Jeżeli dostaną się do Tabr, będzie ich popierał i bronił Stilgar — rzekł Idaho.
Jessika odwróciła się do al-Falego.
— Rozkazuję ci natychmiast tam się udać, przyjacielu. Stilgar może potrzebować fedajkinów, szukając moich wnuków. Stary naib spuścił wzrok.
— Jak matka Muad’Diba rozkaże. „Wciąż słucha się Paula” — pomyślała.
— Powinniśmy szybko się stąd wynieść — stwierdził Idaho. — Poszukiwania z pewnością dość szybko obejmą to miejsce.
Jessika pochyliła się i wstała z charakterystyczną, płynną gracją, która nigdy zupełnie nie opuszczała Bene Gesserit, nawet gdy dokuczał im wiek. A ona czuła się stara i zmęczona po całonocnym locie ornitopterem. Nawet gdy wstawała, myśli miała skupione na rozmowie z wnukiem. O co mu naprawdę chodziło? Potrząsnęła głową, maskując ów gest lekkim poprawieniem kaptura. Zbyt łatwo zlekceważyła Leto. Przebywanie ze zwykłymi dziećmi wywoływało skłonność do pomniejszania znacznie dziedzictwa, które stało się udziałem bliźniąt.
Jej uwagę przyciągnęła pozycja, w jakiej stał Idaho. Odprężony, gotowy do walki, z jedną stopą wysuniętą naprzód. Sama go tego nauczyła. Rzuciła szybkie spojrzenie na dwójkę młodych Fremenów i na al-Falego. Starym naibem wciąż targały wątpliwości.
— Powierzam życie temu człowiekowi — powiedziała, zwracając się do al-Falego. — I nie robię tego po raz pierwszy.
— Pani! — zaprotestował al-Fali. — To po prostu… — Spojrzał na Idaho. — To mąż Koan-Dziewczęcia!
— Był szkolony przez księcia i przeze mnie — odparła.
— Ale to ghola! — Słowa al-Falego odbiły się echem od ścian komnaty.
— Ghola mojego syna — przypomniała mu.
Coś się załamało w byłym fedajkinie, który ongiś poprzysiągł wspierać Muad’Diba aż do śmierci. Westchnął, odstąpił na bok i wskazał dwóm młodym mężczyznom, by rozsunęli zasłony.