Jessika wyszła, a za nią podążył Idaho. Odwróciła się w przejściu i przemówiła do al-Falego:
— Masz udać się do Stilgara. Jemu można ufać.
— Tak… — W głosie starca wciąż słyszała wątpliwości. Idaho dotknął jej ramienia.
— Powinniśmy odlecieć natychmiast. Chciałabyś cokolwiek zabrać ze sobą?
— Tylko zdrowy rozsądek — powiedziała.
— Dlaczego? Boisz się, że popełniasz omyłkę?
Spojrzała na niego.
— Byłeś zawsze najlepszym pilotem ornitopterów w naszej służbie, Duncanie.
Nie rozbawiło go to. Wysunął się naprzód, przemierzając drogę, którą wcześniej przyszedł. Al-Fali zrównał krok z Jessika, pozostając za jej plecami.
— Skąd wiedziałaś, że przyleciał ornitopterem?
— Nie ma filtrfraka — odparła Jessika.
Al-Fali wydawał się zmieszany tym oczywistym spostrzeżeniem. Nie dał się jednak uciszyć:
— Nasz posłaniec przywiódł go prosto od Stilgara. Mogli zostać zauważeni.
— Widziano cię, Duncan? — rzuciła w kierunku pleców Idaho.
— Wiesz dobrze, że nie — powiedział. — Lecieliśmy poniżej szczytów wydm.
Skręcili w boczne przejście, prowadzące w dół spiralą schodów, które wiodły do otwartej hali, dobrze oświetlonej osadzonymi wysoko w brunatnej skale kulami świętojańskimi. Pod przeciwległą ścianą przysiadł samotny ornitopter, przycupnięty jak owad gotowy do skoku. Ściana stanowiła imitację skały — w rzeczywistości była wyjściem na pustynię.
Idaho otworzył drzwiczki ornitoptera i pomógł Jessice siąść po prawej stronie. Dostrzegła pot na jego czole, na które opadł lok czarnych, skręconych włosów. Raz jeszcze zobaczyła tą głowę, tryskającą krwią, w pełnej zgiełku jaskini. Marmurowa stal tleilaxańskich oczu przywróciła jej poczucie rzeczywistości. Nic nie było już takie, jakie się wydawało. Zajęła się zapinaniem pasów.
— Minęło wiele lat od czasu, kiedy leciałeś ze mną ostatni raz, Duncan — powiedziała.
— To było dawno, bardzo dawno — odparł. Sprawdzał już kontrolki.
Al-Fali i dwóch młodszych Fremenów czekało obok urządzenia sterującego fałszywą skałą, gotowi w każdej chwili otworzyć wrota.
— Sądzisz, że mam jakieś wątpliwości? — zapytała Duncana spokojnym głosem.
Idaho skupił się na kontrolkach silników. Włączył zapłon wirników i obserwował poruszającą się igłę wskaźnika. Uśmiech dotknął jego ust, nagły i zimny. Zniknął równie szybko, jak się pojawił.
— Jestem wciąż Atrydką — powiedziała Jessika. — Alia już nie.
— Nie obawiaj się. — Zgrzytnął zębami. — Nadal służę Atrydom.
— Alia już nie jest Atrydką… — powtórzyła Jessika.
— Nie musisz mi tego przypominać — warknął. — Zamknij się teraz i daj mi stąd odlecieć.
Desperacja w jego głosie była zupełnie nieoczekiwana, nie pasowała do tego Duncana, którego kiedyś znała. Czując nawrót strachu, Jessika zapytała:
— Dokąd lecimy, Duncan? Możesz mi teraz powiedzieć.
Ten jednak skinął al-Falemu i fałszywa skała otworzyła się na zewnątrz w jasne, srebrne światło dnia. Ornitopter podskoczył do przodu, w górę… Machając jakby z wysiłkiem skrzydłami i wyjąc silnikami, nabierał powoli wysokości. Idaho skierował maszynę na południowy wschód, ku Grani Sihaja widniejącej jako czarna kreska nad piaskiem. Dopiero wtedy rzekł:
— Nie osądzaj mnie surowo, pani.
— Nie czynię tego od tej nocy, kiedy wpakowałeś się do Wielkiej Sali w Arrakin, rycząc, zalany piwem przyprawowym — powiedziała. Lecz jego słowa odnowiły wątpliwości, które sprawiły, że osiągnęła stan gotowości do obrony prana-bindu.
— Dobrze pamiętam ową noc — powiedział. — Byłem bardzo młody i… niedoświadczony.
— Byłeś też najlepszym szermierzem w świcie mojego księcia.
— Niezupełnie, pani. Gurney brał nade mną górę sześć razy na dziesięć. — Spojrzał na nią. — Gdzie on teraz jest?
— Wykonuje moje polecenia. Idaho kiwnął głową.
— Wiesz, dokąd lecimy? — zapytała.
— Tak, pani.
— Więc mi powiedz.
— Dobrze. Obiecałem, że uknuję wiarygodny spisek przeciwko rodowi Atrydów. Wybrałem więc jedyny możliwy sposób. — Nacisnął guzik na panelu kontrolnym i krępujący kokon wyskoczył spod siedzenia, otulając Jessikę w niezniszczalną, elastyczną sieć. — Zabieram cię na Salusa Secundus — rzekł. — Do Farad’na.
W daremnym, niekontrolowanym spazmie Jessika szarpnęła się w więzach. Czuła, jak się zacieśniają, puszczając dopiero wtedy, gdy się odprężyła. Wcześniej zdążyła zauważyć śmiercionośną szigastrunę, ukrytą pod zabezpieczającą osłoną.
— Mechanizm zwalniający szigastrunę jest wyłączony — powiedział, nie patrząc na nią. — Ach, nie próbuj stosować Głosu. Przeszedłem długą drogę od czasów, gdy mogłaś mnie tym podejść. — Popatrzył na nią. — Tleilaxanie zabezpieczyli mnie przed takimi sztuczkami.
— Słuchasz poleceń Alii — stwierdziła Jessika — a ona…
— Nie Alii — odrzekł. — Wypełniamy wolę Kaznodziei. Chce, żebyś uczyła Farad’na, tak jak kiedyś uczyłaś Paula.
Jessika znieruchomiała, przypominając sobie, że Leto mówił, iż wkrótce znajdzie interesującego ucznia. Po chwili spytała:
— Ten Kaznodzieja… Czy to mój syn?
Głos Idaho wydawał się dochodzić z wielkiej odległości:
— Też chciałbym to wiedzieć.
Wszechświat po prostu jest. To jedyny sposób, w jaki może patrzeć fedajkin i pozostać panem swych zmysłów. Wszechświat ani nie zagraża, ani nie obiecuje. Rządzi rzeczami poza naszą władzą: upadkiem meteorytu, wybuchem masy preprzyprawowej, starzeniem się i umieraniem. Oto jest rzeczywistość wszechświata i taką należy ją przyjmować, bez względu na to, co się do niej czuje. Nie można rzeczywistości odeprzeć słowami. Wrócę do was na swój własny, bezsłowny sposób i wtedy, wtedy pojmiecie, co znaczy życie i śmierć. Zrozumienie tego napełni was radością.
— Widzisz, co wprawiliśmy w ruch — powiedziała Wensicja. — A to wszystko z myślą o tobie.
Farad’n siedział nieruchomo naprzeciw matki w jej porannej komnacie. Złote światło słońca padało od tyłu, rzucając jego cień na posadzkę pokrytą białym parkietem. Wensicja miała na sobie zwykłą szatę, przetykaną złotem — wspomnienie królewskich dni. Jej trójkątna twarz wydawała się być spokojna, ale Farad’n wiedział, że matka obserwuje każdą jego reakcję. Czuł pustkę w żołądku, chociaż przyszedł zaraz po śniadaniu.
— Nie akceptujesz naszych posunięć? — zapytała.
— A co tu jest do akceptowania?
— No… że aż do dziś tailiśmy przed tobą plany.
— Ach… — Popatrzył badawczo na Wensicję, starając się przyjąć jakieś stanowisko. Myślał tylko o tym, co zauważył ostatnio: że Tyekanik nie zwracał się już do matki „księżno”. Jak ją teraz nazywał? Królową Matką?
„Dlaczego doznaję uczucia straty? — zastanawiał się. — Co takiego tracę?” Oczywiście znał odpowiedź: tracił beztroskie dni, czas na intelektualne poszukiwania… Jeżeli uknuty przez matkę spisek powiedzie się, pożegna się z tym na zawsze. Nowe obowiązki zaprzątną mu głowę bez reszty. Stwierdził, że nie jest jeszcze na to przygotowany. Jak śmieli tak swobodnie decydować o jego losie? Nawet nie zapytali go o zdanie!
— No więc? — powiedziała Wensicja. — Coś nie w porządku?