Leto wytężył się i zapierając biodra o skałę, szarpnął siostrę w górę. Materiał trzasnął i chłopiec poczuł, że Ghanima przesunęła się nieco w jego kierunku. Syknęła z bólu, ale on pociągnął raz jeszcze, mocniej. Wreszcie uwolniła się i wpełzła do dziury; odczołgała się dalej i upadła pod ścianą.
Byli zbyt blisko końca rozpadliny. Leto odwrócił się, opadł na czworaki i wsunął głębiej. Ghanima czołgała się za nim. Słyszał jej ciężki oddech. Mówiło mu to, że się pokaleczyła. Dotarł do końca szczeliny, przewrócił się na plecy i wyjrzał przez wąską szparę. Wypełniona gwiazdami szczelina otwierała się jakieś dwa metry ponad nimi. Nagle przesłoniło ją coś wielkiego.
Powietrze wokół bliźniąt wypełnił potworny ryk. Był to niski, grożący, pradawny głos łowcy przemawiającego do przyszłej ofiary.
— Mocno się zraniłaś? — zapytał Leto, starając się zachować spokojny ton.
— Jeden z tygrysów zaczepił mnie pazurem. Rozdarł filtrfrak na lewej nodze. Krwawię.
— Bardzo?
— Z żyły. Nie mogę powstrzymać krwotoku.
— Przyciśnij — powiedział. — Są większe, niż oczekiwałem.
Leto dobył z pochwy krysnóż i wstał. Wiedział, że tygrysy będą starały się dostać do swych ofiar, sięgając pazurami tam, gdzie ich ciała nie mogły się zmieścić.
Bardzo powoli wysunął przed siebie nóż. Coś brutalnie uderzyło w czubek ostrza. Cios wykręcił mu ramię, wytrącając broń z dłoni. Poczuł tryskającą na twarz obcą krew. Rozległ się wściekły, ogłuszający ryk. Gwiazdy stały się widoczne. Usłyszał, że coś upadło ze skał na piach, wyjąc przeraźliwie.
Po chwili jednak gwiazdy znów zostały zakryte, a w uszach zabrzmiał ryk drapieżnika. Drugi tygrys zajął miejsce towarzysza, niepomny na jego los.
— Są uparte — powiedział Leto.
— Jednego dostałeś na pewno — odparła Ghanima. — Słyszysz? Ryki i odgłosy konwulsji w dole stawały się coraz słabsze. Drugi tygrys pozostał jednak niewzruszony.
Leto schował krysnóż i dotknął ramienia Ghanimy.
— Daj mi swój. Potrzeba mi nowego ostrza, żeby sobie z nim poradzić.
— Myślisz, że mają trzeciego w odwodzie?
— Mało prawdopodobne. Tygrysy laza polują parami.
— Dokładnie tak jak my — odparła.
— Tak jak my — zgodził się. Poczuł wślizgującą się w dłoń rękojeść krysnoża. Chwycił ją mocno. Raz jeszcze zaczął powoli unosić broń. Ostrze napotykało tylko powietrze, nawet gdy podniósł ramię na niebezpieczną wysokość. Opuścił rękę, rozważając możliwości.
— Nie możesz go znaleźć?
— Zachowuje się inaczej niż pierwszy.
— Wciąż tam jest. Czujesz zapach?
Przełknął ślinę suchym gardłem. Okropny fetor zaatakował jego nozdrza. Gwiazdy wciąż były zasłonięte. Nie słyszał już zranionego tygrysa: trucizna na ostrzu krysnoża dokonała swego dzieła.
— Wydaje mi się, że będę musiał wstać — powiedział.
— Nie!
— Muszę go podrażnić, żeby sięgnął do noża.
— Tak, ale zgodziliśmy się, że jeśli jedno z nas może uniknąć…
— To ty jesteś ranna, zatem ty wracasz — odparł.
— Jeżeli on cię ciężko zrani, nie będę mogła cię zabrać — odparła.
— Masz jakiś lepszy pomysł?
— Oddaj mi nóż.
— A twoja noga?
— Mogę stać na zdrowej.
— Zwierzę rozwali ci głowę jednym ciosem. Może maula…
— Jeżeli ktokolwiek tego słucha, wie już, że jesteśmy przygotowani na…
— Nie chcę, żebyś ryzykowała! — powiedział.
— Ktokolwiek tam jest, nie wolno mu się dowiedzieć, że mamy pistolety maula. Jeszcze nie teraz. — Dotknęła jego ramienia. — Będę ostrożna, schylę głowę.
Ponieważ milczał, dodała:
— Wiesz, że właśnie ja muszę to zrobić. Oddaj mi nóż.
Niechętnie skinął głową, odnalazł wolną dłonią jej rękę i zwrócił nóż. Było to logiczne, ale logika toczyła w nim wojnę z uczuciami.
Ghanima zaczęła się odczołgiwać. Do Leto wyraźnie dobiegał szmer ocierania się jej szaty o piasek na skałach. Westchnęła, a on domyślił się, że musiała wstać. „Bądź bardzo ostrożna” — pomyślał. Prawie pociągnął ją za ramię, by dalej nalegać na użycie pistoletu maula. Wiedział jednak, że nie mogą zdradzić stanu swego uzbrojenia. Ten ktoś mógłby wyprowadzić zwierzę z ich zasięgu i znaleźliby się w pułapce, ze zranionym tygrysem czającym się w jakimś nieznanym miejscu wśród skał. Ghanima wciągnęła głęboko powietrze. Oparła plecy o ścianę rozpadliny. „Muszę szybko działać” — pomyślała. Wyciągnęła w górę rękę z nastawionym nożem. Lewa noga drżała, obficie krwawiąc tam, gdzie przeoraty ją pazury. Czuła ciepło spływającego po skórze strumyka krwi. „Bardzo szybko”. Metodą Bene Gesserit przygotowała zmysły na nadchodzący kryzys. Kot musi sięgnąć w dół. Powoli przesuwała ostrzem wzdłuż szczeliny. Gdzie kryło się to przeklęte zwierzę? Raz jeszcze przeorała powietrze. Nic. Trzeba było sprowokować tygrysa do ataku.
Głęboko wciągnęła nozdrzami powietrze. Zapach kota dochodził z lewej strony. Sprężyła się, wykonała jeszcze jeden głęboki wdech i krzyknęła:
— Taqwa!
Był to dawny fremeński okrzyk bitewny, którego znaczenia — „cena wolności” — można się było doszukać tylko w najstarszych podaniach. Ze złością pchnęła ostrzem wzdłuż otworu rozpadliny.
Pazury wpiły się w jej łokieć wcześniej, niż nóż znalazł ciało bestii. Zdołała zwinąć palce, kiedy przeszywający spazm bólu przemknął rękę od barku po nadgarstek. Nagłe szarpnięcie wyrwało krysnóż ze zdrętwiałej dłoni Ghanimy, lecz wąska luka w rozpadlinie znów zaświeciła gwiazdami, a noc wypełniła się jękliwym rykiem zdychającego kociska. Potem nadeszły odgłosy śmiertelnych drgawek i uderzenia cielska zwalającego się ze skał.
— Trafił mnie w ramię — powiedziała Ghanima, starając się związać luźną fałdę szaty dookoła rany.
— Mocno?
— Tak myślę. Nie czuję dłoni.
— Pozwól mi zapalić światło i…
— Nie, dopóki się nie ukryjemy.
— Pospieszę się.
Usłyszała, jak odwrócił się, by sięgnąć po fremsak.
— Mój nóż jest tu, z boku — powiedziała. — Czuję rękojeść kolanem.
— Zostaw go teraz.
Zapalił pojedynczą, małą fiszkę jarzeniową. Blask sprawił, że Ghanima zaczęła mrugać oczyma. Leto postawił lampę z boku na piasku i westchnął, gdy zobaczył rękę siostry. Pazur otworzył długą, ziejącą ranę, skręcającą od łokcia wzdłuż tylnej strony przedramienia prawie po nadgarstek. Rana odzwierciedlała ruch, jakim odwróciła ramię, by podstawić nóż pod łapę tygrysa.
Ghanima rzuciła okiem na skaleczenie, zamknęła powieki i zaczęła odmawiać Litanię Przeciw Strachowi.
Leto poczuł identyczną potrzebę, ale odepchnął od siebie zgiełk uczuć i zajął się opatrywaniem rany. Musiał zrobić to ostrożnie, chcąc zatrzymać upływ krwi i nadać jednocześnie opatrunkowi niezręczny wygląd czegoś, co Ghanima mogłaby założyć sobie sama. Skłonił ją, by wolną ręką związała węzeł, podtrzymując koniec tkaniny w zębach.
— Teraz spójrzmy na nogę — rzekł.
Skręciła się, by pokazać drugą ranę. Ta nie była taka straszna: dwa płytkie rozdarcia wzdłuż łydki. Krwawiły jednakże mocno. Leto oczyścił skaleczenie tak dobrze, jak tylko potrafił, zawiązał pod filtrfrakiem tkaninę i zapiął nogawicę kombinezonu.
— Do rany dostał się piasek — powiedział. — Niech zajmą się tym od razu, gdy wrócisz.