„Co będzie, jeżeli tu nie ma wody? Co będzie, jeżeli to nie jest Fondak-Dżekarata?”
Raz jeszcze wycelował lornetką ku oddzielaczowi wiatru. Zewnętrzny brzeg urządzenia żłobiły bruzdy wyryte przez piach; wymagał konserwacji, ale i tak był w stanie nadającym się do użytku.
„Co, jeżeli tu jej nie ma?”
Porzucona sicz mogła stracić wodę przez parowanie. Przez dowolną liczbę katastrof. Dlaczego nie było tu drapieżnych ptaków? Zabite dla ich wody? Przez kogo? Jak można było je wszystkie unicestwić? Trucizną?
„Zatruta woda!?”
Legenda o Dżekaracie nie zawierała żadnej wzmianki o zatruciu zbiornika, ale mogło tak być. Jeżeli wytruto pierwotne stada ptactwa, to czy nie odnowiłyby się one do tego czasu? Idualich unicestwiono wiele pokoleń temu, a przekazywane historie nigdy nie wspominały o truciźnie. Znowu zbadał skałę przez lornetkę. Jak można uśmiercić całą sicz? Z pewnością niektórzy zdołaliby uciec. Rzadko kiedy wszyscy mieszkańcy siczy przebywają jednocześnie w domu. Ludzie wędrowali przez pustynię, podróżowali do miast.
Leto z rezygnacją odłożył lornetkę. Ześlizgnął się w dół po niewidocznej od siczy stronie wydmy. Przygotowując się do przetrwania godzin natężonego upału, wyjątkową uwagę poświęcił dokładnemu zamaskowaniu filtrnamiotu i ukryciu oznak swej obecności. Gdy zamykał się w ciemności, czuł krążące w żyłach zmęczenie. Większą część dnia spędził wewnątrz przesiąkniętego zapachem potu namiotu. Nawet drzemiąc, analizował błędy, które popełnił. Jego działania miały nastawienie defensywne, ale nie widział żadnej skutecznej metody samoobrony na drodze wybranej przez niego i Ghanimę. Niepowodzenie wypaliłoby ich dusze. Jadł suchary przyprawowe i zasypiał. Budził się, by zjeść jeszcze raz, wypić i ponownie zapaść w sen. Podróż do tego miejsca trwała długo i stanowiła ciężką próbę dla organizmu dziecka.
Pod wieczór obudził się odświeżony, nasłuchując oznak życia. Wyczołgał się na pokrywający go piaszczysty całun. Wiatr wznosił pył w jednym kierunku, ale Leto czuł piach żądlący policzek z zupełnie innej strony — pewna oznaka zmiany pogody. Wyczuwał nadchodzącą burzę.
Ostrożnie wpełzł na szczyt wydmy: spojrzał raz jeszcze na tajemnicze skały. Powietrze nabrało żółtej barwy. Znak ów ostrzegał przed zbliżającą się kurzawą Coriolisa — wiatrem niosącym śmierć w swoich trzewiach. Była to wielka przestrzeń pędzonego przez wiatr piachu, mogąca się rozpostrzeć na cztery stopnie szerokości geograficznej. Wyschnięta gładź gipsowej niecki stanowiła teraz żółtą powierzchnię, odbijającą obłoki pyłu. Ogarnęła go fałszywa, wieczorna nostalgia. Potem dzień się skończył i nadeszła noc, szybko zapadająca noc Wewnętrznej Pustyni. Skaty przekształciły się w kanciaste szczyty, oszronione przez światło Pierwszego Księżyca. Czuł, jak ciernie piasku kłują mu skórę. Łoskot suchego grzmotu zabrzmiał niczym echo dalekich bębnów, a on w przestrzeni między światłem księżyca i ciemnością dostrzegł nagły ruch: nietoperze. Usłyszał łopot ich skrzydeł i wysokie piski.
Nietoperze.
Wiedział, że właśnie tu powinna być legendarna twierdza przemytników: Fondak. Ale jeżeli to nie jest Fondak? Jeżeli tabu wciąż działało i znalazł tylko pustą skorupę upiornej Dżekaraty?
Leto przyklęknął po zawietrznej stroin wydmy i czekał, aż noc wpadnie we właściwy rytm. Cierpliwość i ostrożność — ostrożność i cierpliwość. Przez pewien czas zabawiał się powtarzaniem drogi Chaucera z Londynu do Canterbury, układając kolejno miejscowości, począwszy od Southwark: dwie mile do zdroju św. Tomasza, pięć mil do Deptford, cześć mil do Greenwich, trzydzieści mil do Rochester, czterdzieści mil do Sittingbourne, pięćdziesiąt pięć mil do Boughton koło Blean, pięćdziesiąt osiem mil do Harbledown i sześćdziesiąt mil do Canterbury. Bawił się myślą, że niewielu współczesnych pamięta, kim był Chaucer, bądź zna jakikolwiek Londyn, prócz wsi na odległej Gangishree. Postać św. Tomasza zachowano w Biblii Protestancko-Katolickiej i „Księdze Azhara”, ale Canterbury zniknęło z pamięci ludzkiej, tak jak planeta, na której zostało zbudowane. Tam spoczywało brzemię wspomnień Leto, wszystkich tych istnień, które groziły pochłonięciem go. Raz już przemierzył drogę do Canterbury. Obecna wyprawa była jednakże dłuższa i bardziej niebezpieczna.
Po chwili doczołgał się na skraj wydmy i zaczął pokonywać przestrzeń w kierunku zalanych światłem księżyca skał. Krył się w cieniach, prześlizgiwał wzdłuż grzbietów wydm, unikając przy tym dźwięków mogących komuś zdradzić jego obecność.
Kurz zniknął, jak zwykle przed burzą, i noc stała się przejrzysta. Dzień nie objawił żadnego ruchu, lecz teraz Leto słyszał szelest małych stworzeń biegających w ciemnościach.
W zagłębieniu między wydmami znalazł rodzinę skoczków pustynnych, która rozpierzchła się na widok człowieka. Pokonał kolejny szczyt. Ta szczelina, którą wcześniej widział — czy ukrywała wejście do siczy? Miał także inne troski: sicz z dawnych czasów zawsze chroniły pułapki — zatrute wąsy zwisające w przejściach, zatrute kolce na roślinach. Znał fremeńskie powiedzenie: „uchem myśląca noc”, nasłuchiwał więc najdrobniejszego dźwięku.
Szare skaty górowały ponad wszystkim, gigantyczne przez swą bliskość. Wtem Leto usłyszał dochodzący gdzieś z oddali krzyk ptaków: miękkie nawoływanie dziennych drapieżników. Co wywróciło ich świat na nice? Ludzka agresywność?
Nagle Leto zamarł. Na zboczu palił się ogień: balet błysków tajemniczych klejnotów na tle czarnej nocy, rodzaj sygnału, jaki sicz mogłaby wysłać podróżnym w blechu. Kim byli mieszkańcy opuszczonej siedziby? Podpełzł ku najgłębszym cieniom u stóp zbocza i przesuwając się wzdłuż nich, dłonią szukał szczeliny, cały czas przytulając się plecami do skalnej ściany. Zlokalizował ją przy ósmym kroku, wyciągnął piachochrapy z torby i sięgnął w ciemność. Gdy poruszył dłonią, coś ciasnego i krępującego owinęło mu bark i ramiona.
Pnączosieć!
Zwalczył odruch szamotania: w ten sposób sprawiłby tylko, że pnączosieć zacisnęłaby się jeszcze bardziej. Upuścił natomiast chrapy i zgiął palce prawej dłoni, starając się dosięgnąć noża przy pasie. Zachował się jak naiwny nowicjusz! Powinien rzucić coś w ciemność szczeliny, zanim sam się do niej zbliżył. Zbyt zafrapowało go ognisko na zboczu. Każdy ruch zaciskał pnączosieć, lecz w końcu palce dotknęły noża. Powoli zamknął dłoń na rękojeści i zaczął ją unosić. Strumień jaskrawego światła powstrzymał dalsze ruchy.
— Aach, jaki ładny ptaszek wpadł w nasze sieci. — Ciężki, męski głos dobiegł za pleców Leto. W jego tonie rozpoznał coś dziwnie znajomego. Spróbował odwrócić głowę, świadom niebezpiecznej skłonności pnączosieci do miażdżenia zbyt swobodnie poruszającego się ciała.
Dłoń odebrała mu nóż, zanim zdołał ujrzeć człowieka, który go schwytał. Ręka z dużą wprawą przeszukała Leto, wydobywając niewielkie przedmioty, które on i Ghanima uznali za konieczne do przetrwania. Nic nie ocalało podczas rewizji, nawet garota z szigastruny ukryta we włosach.
Leto wciąż nie widział mężczyzny.
Obcy zrobił coś z pnączosiecią i Leto zorientował się, że może łatwiej oddychać. Wtedy mężczyzna odezwał się:
— Nie szamocz się, Leto Atrydo. Mam twoją wodę w moim kubku. Leto z najwyższym trudem zachował spokój.