— Znasz moje imię? — spytał.
— Oczywiście! Gdy zastawia się pułapkę, to nie bez powodu. Nastawia się ją na określoną zdobycz, no nie?
Leto nie odpowiedział. Jego myśli wciąż wirowały.
— Czujesz się zdradzony! — stwierdził mocny głos. Dłonie obróciły go łagodnie, ale z siłą. Dorosły mężczyzna mówił dziecku, jak wyglądają warunki gry.
Leto podniósł wzrok na blask padający z dwóch flar dryfowych i zobaczył rysujący się na jego tle zarys postaci z zamaskowaną przez filtrfrak twarzą. Gdy oczy już przystosowały się do światła, ujrzał ciemne pasmo skóry, a pod kapturem, w najgłębszym cieniu, dostrzegł błękitne od uzależnienia przyprawowego białka oczu.
— Zastanawiasz się, dlaczego władowaliśmy się w cały ten ambaras? — kontynuował mężczyzna. Osobliwie stłumiony głos, dochodzący spod osłoniętej dolnej części twarzy, brzmiał, jak gdyby ów człowiek starał się ukryć swój akcent.
— Dawno temu przestałem się dziwić liczebności tych, którzy chcą śmierci atrydzkich bliźniąt — powiedział Leto. — Motywy są zbyt oczywiste.
Gdy mówił, jego umysł stale błądził, gorączkowo szukając odpowiedzi. Pułapka z przynętą? Ale kto wiedział poza Ghanimą? To niemożliwe! Ghanimą nie zdradziłaby własnego brata. Zatem ktoś znał go dostatecznie dobrze, by przewidzieć jego działania. Kto? Czyżby babka? Jak mogła?
— Nie można ci było pozwolić zostać dalej takim, jaki jesteś — rzekł mężczyzna. — Bardzo niedobrze. Przed wstąpieniem na tron zostaniesz wychowany. — Oczy bez białek popatrzyły na Leto z góry. — Dziwisz się, że ktokolwiek może ośmielić się wychowywać kogoś takiego jak ty? Ciebie, z wiedzą całego tłumu, zmagazynowaną we wspomnieniach. Widzisz, właśnie o to chodzi! Myślisz o sobie, że jesteś już wychowany, a w rzeczywistości stanowisz składnicę martwych istnień. Nie masz własnego życia. Jesteś chodzącym nadmiarem innych, mających jeden ceclass="underline" szukanie śmierci. To złe dla władcy, jeśli jest poszukiwaczem śmierci. Zasłałbyś otoczenie trupami. Twój ojciec, na przykład, nigdy nie zrozumiał…
— Śmiesz mówić o nim w ten sposób?
— Wiele rzeczy już śmiałem. Mimo wszystko, był tylko Paulem Atrydą. No, chłopcze, witaj w nowej szkole.
Mężczyzna wyjął dłoń spod szaty i dotknął policzka chłopca. Leto poczuł, że zapada się w ciemność, w której powiewa zielono-czarna flaga. Poznał sztandar Atrydów z charakterystycznymi symbolami dnia i nocy. Usłyszał chlupot wody chwilę wcześniej, niż pochłonęła go nieświadomość. A może to tylko ktoś się zaśmiał?
Wciąż pamiętamy złoty wiek przed Heisenbergiem, który ukazał ludzkości bariery ograniczające predestynacyjne teorie. Istnienia wewnątrz mnie stwierdzają, że to śmieszne. Widzicie, z wiedzy nie można skorzystać, nie znając celu, lecz właśnie cel narzuca ograniczenia.
Alia dopiero po chwili spostrzegła, jak szorstko przemawia do strażników, którzy stanęli na jej drodze w przedsionku Świątyni. Było ich dziewięciu, w zakurzonych mundurach patrolu kontrolującego przedmieścia, i wciąż jeszcze dyszeli, zroszeni potem. Przez drzwi wpadało światło późnego popołudnia. Świątynię oczyszczono z pielgrzymów.
— Zatem moje rozkazy nic dla was nie znaczą?
Zastanawiała się nad własnym gniewem, dlaczego go nie hamowała, lecz pozwalała mu gorzeć. Jej ciało drżało ze zdenerwowania. Idaho zniknął… lady Jessika… żadnych raportów… tylko plotki, że znalazła schronienie na Salusa. Dlaczego Idaho nie przysłał żadnej wiadomości? Co zrobił? Czy dowiedział się wreszcie o Dżawidzie?
Alia włożyła na siebie arrakańską szatę żałobną o barwie płonącego słońca z fremeńskiej mitologii. Za kilka minut poprowadzi drugą i ostatnią procesję do Starej Szczerby, by obserwować budowę grobowca in effigie dla utraconego bratanka. Pracę powinno się zakończyć w nocy, jako odpowiedni hołd dla tego, którego przeznaczeniem było przewodzić Fremenom.
Kapłańscy strażnicy w obliczu gniewu władczyni wydawali się wyzywający, w ogóle nie zawstydzeni. Stali przed nią, oświetleni słabnącym światłem. Ich przywódca, wysoki, jasnowłosy Kaza z oznakami rodziny Cadelamów na burce, pozwolił masce filtrfraka zwisać swobodnie, by móc mówić bardziej wyraźnie. Głos strażnika zawierał dumne akcenty, jakich należało oczekiwać po człowieku z rodziny władającej kiedyś siczą Abbir.
— Oczywiście, że staraliśmy się go pojmać! — Mężczyznę jawnie oburzyła jej napaść. — Głosi bluźnierstwa! Znamy rozkazy i słyszeliśmy go na własne uszy!
— A mimo to nie schwytaliście winowajcy — powiedziała Alia niskim, oskarżycielskim tonem.
Jedna z patrolu, przysadzista młoda kobieta, próbowała się bronić:
— Tłum był bardzo gęsty! Przysięgam, że ludzie nam przeszkadzali!
— Dostaniemy go w końcu — obiecywał Cadelam. — Nie zawsze będzie miał takie szczęście. Alia skrzywiła się.
— Dlaczego mnie nie słuchacie?
— Pani, my…
— Co zrobisz, potomku Jagnięcia*, jeżeli go schwytasz i stwierdzisz, że to naprawdę mój brat?
Udawał, że nie usłyszał nacisku położonego na jego imię, chociaż nie mógł być kapłańskim strażnikiem bez zaliczenia pewnej edukacji i zdolności posługiwania się nią. Czy chciał się poświęcić?
Strażnik przełknął ślinę.
— Musimy go zabić własnymi rękami.
Resztę oddziału wystraszyła śmiałość wypowiedzianej kwestii, ale wciąż zachowywali się wyzywająco. Doskonale wiedzieli, o czym mówi Cadelam.
— Kaznodzieja nawołuje plemiona, by się przeciw tobie sprzysięgły — kontynuował Fremen.
Alia wiedziała już, jak sobie z nim poradzić. Oświadczyła spokojnym, rzeczowym tonem:
— Rozumiem. Jeżeli nie chcecie się poświęcić i pojmać go na oczach wszystkich, to będę musiała sama to zrobić.
— Poświęcić moich… — Przerwał i spojrzał na towarzyszy. Jako Kaza grupy, wyznaczony przywódca, miał prawo za nich mówić, ale Alia łatwo wyczuła, że woli zamilknąć. Pozostali strażnicy wiercili się niespokojnie. W gorączce pościgu złamali nakaz Alii, zlekceważyli wolę „Łona Niebios”. Teraz cofnęli się o krok od swego Kazy.
— Dla dobra Kościoła nasza oficjalna reakcja winna być surowa — podkreśliła Alia. — Rozumiecie to, czyż nie?
— Ale on głosi…
— Sama go słuchałam — odparła. — Jednakże sytuacja jest wyjątkowa.
— On nie może być Muad’Dibem, pani!
„Jak wy mało wiecie!” — pomyślała Alia i powiedziała głośno:
— Nie możemy ryzykować otwartej interwencji. Jeżeli nastąpią sprzyjające okoliczności, wtedy oczywiście…
— Zawsze jest otoczony przez tłumy!
— Zatem musimy być cierpliwi. Oczywiście, jeżeli sprzeciwicie się mojej woli… — Niewypowiedziane konsekwencje zawisły w powietrzu, lecz zostały doskonale zrozumiane. Cadelam był ambitny, czekała go błyskotliwa kariera.
— Nie chcemy ci się sprzeciwiać, pani. — Mężczyzna już nad sobą panował. — Działaliśmy zbyt pośpiesznie, teraz to widzę. Wybacz nam, ale on…
— Nic się nie stało, nie ma czego wybaczać — powiedziała, używając obiegowej fremeńskiej formuły. Użyła jednego z wielu sposobów, w jaki plemię utrzymywało spokój w swych szeregach, a Cadelam był na tyle dawnym Fremenem, by to zrozumieć. Jego rodzina kultywowała długie tradycje przewodzenia. Wina stanowiła bicz na Fremenów, który należało używać wstrzemięźliwie. Fremeni służyli najlepiej, gdy byli wolni od winy i urazy.
Odpowiedział skinieniem głowy i słowami: