— Dla dobra plemienia, rozumiem.
— Idźcie się odświeżyć — odparła. — Procesja rozpoczyna się za kilka minut.
— Tak, pani. — Wynieśli się w pośpiechu, każdym ruchem zdradzając ulgę z możliwości ucieczki.
Wewnątrz głowy Alii zagrzmiał basowy głos:
— Aach, poradziłaś sobie znakomicie. Jedno lub dwoje z nich wierzy, że pragniesz śmierci Kaznodziei. Znajdą na to sposób.
— Zamknij się! — syknęła. — Zamknij się. Nigdy nie powinnam była cię słuchać! Popatrz, co narobiłeś…
— Wprowadziłem cię na drogę do nieśmiertelności — odrzekł bas. Czuła, że głos jak odległy ból odbija się echem w jej czaszce. „Gdzie mogłabym się ukryć? Nigdzie nie ma takiego miejsca!”
— Nóż Ghanimy jest ostry — zauważył baron. — Pamiętaj o tym. Alia mruknęła. Tak, to należało pamiętać. Nóż Ghanimy rzeczywiście jest ostry. Ten nóż może rozwiązać trapiące ją problemy.
Jeżeli wierzycie w słowa, wierzycie w ukryte w nich znaczenie. Jeżeli wierzycie, że coś jest słuszne bądź nie, prawdziwe bądź fałszywe — wierzycie założeniom w słowach, które wyrażają te pojęcia. Owe założenia są często pełne luk, ale mimo to są najprawdziwsze dla przekonanych do nich.
Umysł Leto porwany został przez mieszaninę ostrych woni. Rozpoznawał ciężki cynamonowy zapach melanżu, stężały pot pracujących ciał, cierpkość nie przykrytej zgonszuszni i wiele rodzajów kurzu, z dominacją pyłu kamiennego. Zapachy tworzyły ścieżkę poprzez piach, kształtowały kłęby mgły w wymarłej krainie. Wiedział, że chcą mu coś powiedzieć, ale część jego istoty nie była w stanie słuchać.
Myśli, jak widma ukazujące się tuż przed śmiercią, przepływały przez zmęczony umysł. „W tej chwili nie mam określonych kształtów. Słońce zachodzące w piasek jest słońcem zachodzącym w mej duszy. Jestem Fremenem i będę miał fremeński koniec. Złota Droga skończyła się, zanim się zaczęła. Nie jestem niczym poza przysypanym piaskiem śladem. My, Fremeni, znamy sztuczki maskowania się: nie zostawiamy odchodów, wody, tropów… Patrzcie teraz, jak znika moja droga”.
Jakiś męski głos krzyczał z bliska do ucha Leto:
— Mógłbym cię zabić, Atrydo! Mógłbym cię zabić, Atrydo! — Zdanie wciąż powtarzane straciło swe znaczenie, stając się czymś bezsłownym, co odbijało się w marzeniach Leto, litanią z wezwaniem. „Mógłbym cię zabić, Atrydo!”
Leto kaszlnął i poczuł, że prostota tej czynności wstrząsa jego zmysłami.
— Kto… — zdołał wyszeptać.
— Jestem wykształconym Fremenem i zabiłem swojego człowieka — odpowiedział głos z boku. — Odebrałeś nam naszych bogów, Atrydo. Co mnie obchodzi jakiś śmierdzący Muad’Dib? Twój Bóg nie żyje!
Czy głos docierał z rzeczywistości, czy był tylko jeszcze jedną częścią snu? Leto otworzył oczy i stwierdził, że leży nie skrępowany na twardej pryczy. Spojrzał w górę, na skałę, na przyćmione kule świętojańskie, na nie zamaskowaną twarz spoglądającą na niego z tak bliska, że czuł oddech charakteryzujący się znajomymi zapachami siczowej diety. Twarz należała do Fremena — co do tego nie mógł się mylić, widząc ciemną skórę, ostre rysy i ubogie w wodę ciało. To nie był tłusty mieszkaniec miasta. To był pustynny Fremen.
— Nazywam się Namri. Jestem ojcem Dżawida — powiedział Fremen. — Znasz mnie, Atrydo?
— Znam Dżawida — odparł chrapliwie Leto.
— Tak, twoja rodzina zna dobrze mojego syna… Jestem z niego dumny. Wy, Atrydzi, wkrótce poznacie go lepiej.
— Co…
— Jestem jednym z opiekunów w twojej szkole, Atrydo. Mam określone zadanie: jeżeli nie spełnisz naszych oczekiwań, zabiję cię. Zrobię to chętnie. Ukończyć szkołę — znaczy żyć; jeżeli nie zdasz, trafisz w me ręce.
Leto usłyszał w tych słowach autentyczną szczerość. Stał przed nim ludzki gom dżabbar, wróg ostateczny, chcący wypróbować jego prawo do wejścia w ludzką społeczność. Czyżby dosięgnęła go ręka babki i kryjących się za nią Bene Gesserit? Wzdrygnął się na samą myśl o tym.
— Twoje wychowanie zaczyna się ode mnie — powiedział Namri. — Uważam, że słusznie, ponieważ zaraz może się skończyć. Słuchaj mnie uważnie. Moje słowa niosą w sobie twoje życie lub śmierć.
Leto obrzucił spojrzeniem pomieszczenie, puste, o ścianach ze skały, tylko z tą pryczą, przyćmionymi kulami świętojańskimi i ciemnym otworem za Namrim.
— Nie uciekniesz — stwierdził Namri. I Leto mu uwierzył.
— Dlaczego to robisz? — zapytał.
— Wyjaśniłem ci przecież. Pomyśl o planach w twej głowie. Jesteś tu i nie możesz rozstrzygać przyszłości w obecnym położeniu. Są dwie rzeczy, które wyraźnie nie pasują do siebie — teraźniejszość i przyszłość. Ale jeżeli znasz naprawdę przeszłość, jeżeli obejrzysz się za siebie i zobaczysz, gdzie byłeś, być może jeszcze raz zatryumfuje rozum. W przeciwnym wypadku przyniosę ci śmierć.
Leto zauważył, że ton Namriego brzmiał spokojnie, ale równocześnie stanowczo, w zgodzie z wcześniejszą zapowiedzią mordu.
Namri kołysał się na piętach, patrząc na skalne sklepienie.
— W dawnych czasach Fremeni spoglądali na wschód. Eos, znasz to? Znaczy „świt” w jednym z dawnych języków.
— Mówię tym językiem — powiedział dumnie Leto.
— Zatem mnie nie słuchałeś — rzekł Namri, a w jego głowie Leto usłyszał zgrzyt noża. — Noc była czasem chaosu, dzień porą ładu. Tak właśnie było w okresie panowania tego języka, którym ponoć mówisz: ciemność — chaos, światło — ład. My, Fremeni, zmieniliśmy porządek. Eos był światłem, któremu nie ufaliśmy. Woleliśmy światło księżyca albo gwiazd. Światło dnia wyglądało zbyt uporządkowanie. Mogło okazać się śmiercionośne. Widzisz, co zrobiliście wy, Eos-Atrydzi? Człowiek jest stworzeniem tylko tego światła, które go ochrania. Słońce jest naszym wrogiem na Diunie.
— Namri opuścił wzrok na Leto. — Jakie światło wolisz, Atrydo?
Leto wyczuł, że pytanie miało olbrzymią wagę. Czy Namri mógłby go zabić, gdyby odpowiedział błędnie? Mógłby. Widział palce Namriego, spoczywające obok wypolerowanej rękojeści krysnoża. Na prawej dłoni Fremena błyszczał pierścień w kształcie magicznego żółwia.
Leto wsparł się na łokciach, sięgając umysłem do fremeńskich wierzeń. Ci dawni Fremeni ufali Prawu i uwielbiali rozmowy o przykazaniach, wyjaśnianych przez analogie. Światło księżyca?
— Wolę… światło Lisanu L’haqq — odrzekł Leto, wypatrując najdrobniejszych zmian w wyrazie twarzy Namriego. Mężczyzna wydawał się rozczarowany, ale cofnął dłoń od noża. — Jest to światło prawdy, światło doskonałego człowieka, w którym jasno widać wpływ al-Mutakallim — kontynuował. — Jakie inne światło mógłby wybrać człowiek?
— Mówisz jak ktoś, kto recytuje, nie jak ktoś, kto wierzy — stwierdził Namri.
„Owszem, recytuję” — pomyślał Leto. Zaczął pojmować tok myślenia Namriego. W dawnej fremeńskiej szkole krążyło tysiące takich zagadek. Musiał tylko nagiąć umysł, by znaleźć przykłady… Inwokacja: Cisza?; Respons: Druh ściganego.
Namri kiwnął głową, jakby się z nim zgadzał, a następnie powiedział:
— Istnieje grota, która jest jaskinią życia dla Fremenów. To prawdziwa jaskinia, którą ukryła pustynia. Szej-hulud, wielki pradziad Fremenów, zamknął sobą wejście do środka. Mój wuj, Ziamad, mówił mi o tym, a on nigdy nie kłamał. Jest taka jaskinia.