Выбрать главу

Widział przyszłość pozbawioną wielkiego, szarego czerwia — węża Diuny. Wiedział o tym, a jednak nie mógł wyrwać się z transu.

Nagle świadomość wycofała się — w tył, w tył, byle uciec od martwej przyszłości. Jego myśli skupiły się we wnętrznościach, stając się prymitywnymi emocjami. Stwierdził, że nie jest zdolny skupić się na jakimkolwiek szczególnym aspekcie wizji, lecz słyszał głos przemawiający w starożytnym języku, który doskonale rozumie. Głos był śpiewny i rytmiczny, ale słowa uderzały w umysł niczym obuch.

„To nie teraźniejszość wpływa na przyszłość, ty głupcze, ale przyszłość formuje teraźniejszość. Do wszystkiego podchodzisz od końca. Ponieważ przyszłość już istnieje, rozwój wypadków upewnia tylko, że jest ona stała i nieunikniona”.

Słowa sparaliżowały go. Czuł grozę zakorzenioną w doczesnej materii ciała. Wiedział, że wciąż istnieje, ale zuchwała natura i nadzwyczajna moc wizji sprawiła, że poczuł się chory, bezbronny, niezdolny do wydawania mięśniom rozkazów. Coraz bardziej ustępował pod naporem zorganizowanych istnień, które kiedyś sprawiły, że uwierzył, iż istnieje naprawdę. Wypełnił go strach. Pomyślał, że właśnie przegrywa walkę o wewnętrzną dominację, stając się Paskudztwem.

Ciało Leto zwijało się ze zgrozy.

Wszystkie wspomnienia zwróciły się przeciwko niemu — nawet królewski Harum, któremu ufał. Znajdował oparcie na powierzchni, nie mając żadnych korzeni, niezdolny do nadania wyrazu nowemu życiu. Starał się koncentrować umysł na obrazie siebie samego i znalazł zachodzące na siebie postaci, każda w innym wieku — od niemowlęcia po trzęsącego się starca. Przywołał wspomnienie wczesnych ćwiczeń ojca: „Niech ręce staną się młode, potem stare”, ale całe jego ciało pogrążyło się w tej zagubionej rzeczywistości, przybierając twarze to nowe, to stare, tych, którzy użyczyli mu swych wspomnień.

Diamentowa błyskawica rozbiła go na części.

Leto czuł, jak kawałki świadomości rozpływają się, zawieszone gdzieś pomiędzy istnieniem i nieistnieniem. Ponaglany nadzieją usłyszał własny oddech. Wdech… Wydech. Wciągnął głęboko powietrze: Jin. Wypuścił je: Jang.

Gdzieś w pobliżu, tuż poza jego zasięgiem, znajdowała się absolutna niezależność. Tryumf nad wszystkimi skłóconymi istotami z jego wnętrza, i to rzeczywisty, a nie tylko ułuda wynikająca z wydawania im poleceń. Zrozumiał teraz swą omyłkę: szukał siły w rzeczywistości transu, zamiast stanąć twarzą w twarz z lękami, którymi nawzajem karmili się z Ghanimą.

Alię pokonał strach.

Poszukiwanie mocy wpędziło go w głęboką pułapkę, w krainę fantazji. Jeszcze jedno złudzenie. Opanowany iluzją umysł wykonał pół obrotu i znalazł środek, z którego mógł obserwować ruch wewnętrznych istnień.

Przepełniło go uniesienie. Sprawiło, że chciał się śmiać, ale w końcu zrezygnował z tego, wiedząc, że zatrzasnąłby sobie drzwi przed własną pamięcią. Czuł przypływ intensywnego spokoju.

„Ach, me wspomnienia — pomyślał. — Przejrzałem wasze iluzje. Nie będziecie mi już ukazywać, jak będzie wyglądać następna chwila, pomożecie mi tylko ją stworzyć. Nie wpadnę z powrotem w stare koleiny”.

Dzięki tej myśli poczuł się tak, jak gdyby doznał całkowitego oczyszczenia, co odbiło się na każdej komórce, na każdym nerwie jego ciała.

Z oddali, jak gdyby z otchłani, dobiegły go dwa głosy. Jeden z nich należał do Hallecka:

— Może daliśmy mu za dużo przyprawy?

— Daliśmy mu dokładnie tyle, ile potrzebował — odpowiedział Namri.

— Mam wrażenie, że powinniśmy wrócić i jeszcze raz na niego popatrzeć — głos Hallecka.

— Sabiha jest dobra w tych sprawach. Zawoła nas, jeżeli cokolwiek zacznie iść gorzej niż powinno — głos Namriego.

— Nie podoba mi się ta cała Sabiha — głos Hallecka.

— Jest koniecznym elementem — głos Namriego.

Leto zobaczył na zewnątrz siebie jaskrawe światło, a w środku ciemność. Światło gorzało jasnym płomieniem. Ciało chłopca stało się przezroczyste, ale zachowało einfalle — kontakt z każdą komórką, każdym nerwem. Wielkość wewnętrznych istnień uległa uporządkowaniu, nic nie było pomieszane ani splątane.

Leto przemówił do nich: „Jestem waszym duchem. Jestem jedyną istotą, z którą macie bezpośredni kontakt. Jestem siedzibą duszy w kraju, którego nigdzie nie ma; kraju, który jest waszym domem. Beze mnie cały znany wszechświat obróci się w Chaos. Moc tworzenia i chaos są nierozerwalnie we mnie złączone; tylko ja potrafię pośredniczyć między nimi. Beze mnie ludzkość utonie w nędzy i marności wiedzy. Dzięki mnie znajdziemy jedyne wyjście z Chaosu: zrozumienie przez życie”.

Z tymi słowami uwolnił się, stał się nową osobą, obejmującą całość swej przeszłości. Nie odniósł zwycięstwa ani nie poniósł klęski, ale coś innego, czym mógł się podzielić z wybranym pamięcio-istnieniem. Leto uszanował tę nowość, pozwalając jej zawładnąć każdą komórką, każdym nerwem.

Po jakimś czasie obudził się w białej ciemności. Błysk świadomości wystarczył, aby poznać miejsce, w którym go umieszczono. Siedział na piasku, mniej więcej o kilometr od ściany zbocza znaczącego północną granicę siczy. Znał już tę sicz. To na pewno była Dżekarata… i Fondak. Jakże odbiegała wyglądem od obrazu wysnutego z mitów oraz plotek, które rozsiewali przemytnicy.

Naprzeciw niego, na dywaniku, siedziała młoda kobieta z jaskrawą kulą świętojańską przyczepioną do lewego rękawa.

Znał ową kobietę — pochodziła z wizji, w której prażyła kawę. Na jej kolanach spoczywał nóż. Sabiha — tak brzmiało jej imię.

Namri miał jakieś plany w stosunku do niej.

Sabiha ujrzała, że się obudził, więc powiedziała:

— Już prawie świt. Spędziłeś tu całą noc.

— I połowę dnia — odparł. — Robisz dobrą kawę.

Stwierdzenie to zaskoczyło ją, ale zignorowała komplement z prostotą świadczącą o surowym wyszkoleniu i dokładnych instrukcjach dotyczących zachowania wobec chłopca.

— Nadchodzi godzina assassinów — rzekł Leto. — Ale nie potrzebujesz broni. — Spojrzał na krysnóż na jej kolanach.

— Namri sam zadecyduje — odparła.

Zatem nie Halleck. Potwierdziła jego wcześniejsze podejrzenia.

— Szej-hulud jest wielkim zbieraczem odpadków i niszczycielem zbędnych śladów — stwierdził Leto. — Wykorzystałem go już w ten sposób.

Położyła dłoń na rękojeści noża.

— Prawda, jak ważne jest, gdzie i na czym siedzimy? — rzekł. — Ty na dywaniku, a ja na piasku.

Jej dłoń zamknęła się na rękojeści.

Leto ziewnął szeroko, co przyprawiło go o ból szczęki.

— Miałem wizję dotyczącą także ciebie — powiedział. Jej ramiona odprężyły się leciutko.

— Byliśmy bardzo jednostronni, jeśli chodzi o Arrakis — kontynuował. — Zachowaliśmy się jak barbarzyńcy. Teraz musimy naprawić wyrządzone zło. Trzeba odpowiednio wyważyć szale.

Zdezorientowana Sabiha zmarszczyła brwi.

— Moja wizja mówi, że jeżeli nie przywrócimy na Diunie odwiecznego cyklu życia, smok zniknie z pustyni.

Przez chwilę go nie rozumiała, ponieważ użył starofremeńskiego miana dla wielkich czerwi.

— Znikną czerwie? — zapytała wreszcie.

— Znaleźliśmy się w ślepym zaułku — odparł. — Bez przyprawy Imperium się rozpadnie, Gildia przestanie funkcjonować, a planety powoli się odizolują. Przestrzeń kosmiczna stanie się granicą, której Nawigatorzy Gildii nie będą potrafili pokonać. Przylgniemy do wierzchołków wydm, nieświadomi tego, co nad nami i pod nami.