— Złożyłaś na mnie brzemię wody. Za to strzec będę twojego życia. Ale Farad’n jest stracony. Nie mów mi o nim nic więcej — rzekła Ghanima.
Irulana opanowała drżenie warg, przetarła oczy.
— Kochałam Paula — szepnęła. — Nie wiedziałam nawet o tym, dopóki nie umarł.
— Być może on żyje — stwierdziła Ghanima. — Kaznodzieja…
— Ghaniu! Czasami cię nie rozumiem. Czy Paul zaatakowałby własną rodzinę?
Bliźniaczka wzruszyła ramionami i zapatrzyła się w ciemniejące niebo.
— Mógłby znaleźć rozrywkę w takim…
— Jak możesz mówić tak lekko o…
— By utrzymać z dala ciemne głębie — wyjaśniła Ghanima. — Nie naśmiewam się z ciebie. Bogowie wiedzą, że nie robię tego. Nie jestem tylko córką Muad’Diba. Jestem każdą osobą, której nasienie znalazło się w Atrydach. Nie potrafisz myśleć o Paskudztwie, a ja nie mogę myśleć o czymkolwiek innym. Jestem przed-urodzona.
— To stary, głupi przesąd…
— Nie! — Ghanima sięgnęła dłonią w stronę ust Irulany. — Jestem każdą z Bene Gesserit, także moją babką. I jestem czymś o wiele więcej. — Podrapała się po lewej dłoni. — Mam młode ciało, ale jego doświadczenia… Och, bogowie! Moje doświadczenia! Nie! — Wyciągnęła dłoń przed siebie, gdy Irulana chciała podejść bliżej. — Znam przyszłości, które badał mój ojciec. Jestem mądrością wielu pokoleń i całą ich niewiedzą. Jeżeli chcesz mi pomóc, najpierw dowiedz się, kim jestem.
Irulana instynktownie nachyliła się i objęła Ghanimę ramionami, przyciągając ją bliżej. Przyłożyła policzek do jej policzka.
„Sprawcie, bym nie musiała zabić tej kobiety — pomyślała Ghanima. — Nie pozwólcie, by to się stało”.
Leto obudził się, słysząc brzęk pierścieni wody, wpiętych w kobiece włosy. Spojrzał na otwarte wejście do celi i zobaczył siedzącą w nim Sabihę. Dwa lata temu minęła wiek, w którym większość Fremenek wychodziła za mąż albo przynajmniej zostawała zaręczona. Zatem jej rodzina trzymała ją po coś… albo dla kogoś. Była bardzo rozwinięta… Bez wątpienia. Przymglone wizją źrenice widziały ją jako istotę z ludzkiej, ziemskiej przeszłości: miała ciemne włosy i jasną skórę, głębokie oczodoły rzucające na błękitne w błękicie oczy zielonkawy cień, mały nos i szerokie usta nad wąskim podbródkiem. Stanowiła żywy dowód na to, że tu, w Dżekaracie, znano albo podejrzewano plan Bene Gesserit. Zatem wiedźmy chciały wskrzesić przez niego Imperium Faraonów, czyż nie? Ich zamiarem było więc zmuszenie go do poślubienia własnej siostry. Sabiha na pewno nie mogłaby temu zapobiec.
Ci, którzy go pochwycili, znali jednakże ten plan. Skąd się o nim dowiedzieli? Nie dzielili z nim wizji. Nie zaszli z nim tam, gdzie życie stawało się ruchomą membraną, rozciągniętą na różnych wymiarach. Zwrotne, nie przekazywane subiektywności wizji, które ukazały mu Sabihę, były tylko i wyłącznie jego własnością.
Taliony wody we włosach Sabihy zadźwięczały ponownie i ich dźwięk obudził nowe wizje. Leto wiedział, gdzie przedtem przebywał i czego się nauczył. Nic nie mogło tego wymazać. Nie jechał teraz w palankinie na wielkim stworzycielu. Brzęk pierścieni wody wśród pasażerów, nadający rytm pieśniom, nie był tym dźwiękiem. Nie… Siedział tu, w celi, w Dżekaracie, podejmując najniebezpieczniejszą ze wszystkich podróży: dalej od ahl as-sunna wal-jamas, od rzeczywistego świata zmysłów, i z powrotem ku niemu.
Co ona robiła, że pierścienie wody tak dźwięczały w jej włosach? Ach, tak. Mieszała jeszcze jedną porcję wywaru, którym zamierzali go zniewolić: żywność przesączona esencją przyprawową, by utrzymać go na poły w, a na poły poza rzeczywistym wszechświatem, dopóki nie umrze albo nie spełni życzeń babki. I za każdym razem, gdy myślał, że wygrał, odsyłano go w to z powrotem. Lady Jesika miała rację, oczywiście. Ale co on miał zrobić? To było jednak okrutne. Pamięć absolutna wszystkich żyjących w nim osób byłaby nic nie warta, gdyby nie był w stanie poszeregować tych danych i na życzenie ich sobie przypomnieć. Wszystkie one tworzyły bazę dla anarchii i każda z nich — lub wszystkie razem — mogły go pokonać. Przyprawa i jej specyficzne użycie, tu w Dżekaracie, było desperackim hazardem.
„Gurney czeka teraz na znak ode mnie, a ja nie chcę mu go dać. Na jak długo wystarczy mu cierpliwości?”
Wpatrzył się w Sabihę. Odrzuciła w tył kaptur, ukazując plemienne tatuże na skroniach. Z początku nie rozpoznał ich, dopiero potem przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Tak, w Dżekaracie tradycja wciąż była żywa.
Leto nie wiedział, czy ma być wdzięczny babce, czy nienawidzić jej. Chciała, by opanował instynkty na poziomie świadomości. Ale instynkty były tylko zakodowanymi wspomnieniami rasy, podpowiadającymi, jak radzić sobie z zagrożeniami. Bezpośrednie wspomnienia innych istnień powiedziały mu znacznie więcej. Przemyślał to wszystko i zrozumiał niebezpieczeństwo, które powstałoby w wypadku odkrycia tej tajemnicy przez Gurneya.
Sabiha weszła do celi z misą w dłoniach. Patrzył z podziwem, jak światło tworzyło tęczowe kręgi na skraju jej włosów. Delikatnie podniosła mu głowę i zaczęła go karmić z miski. Dopiero wtedy uświadomił sobie, jaki jest słaby. Pozwolił karmić się, podczas gdy umysłem wrócił do posiedzenia z Gurneyem i Namrim. Oni wierzyli mu! Namri bardziej niż Gurney, ale nawet Gurney nie mógł zaprzeczyć temu, co donosiły zmysły Leto na temat planety. Ich planety.
Sabiha wytarła jego usta skrajem szaty.
„Ach, Sabiho — pomyślał, przywołując inną wizję, która napełniła mu serce bólem. — Wiele razy marzyłem nad otwartą wodą, słysząc wiatr świszczący nad głową. Wiele razy me ciało spoczywało obok legowiska węży, a ja śniłem o Sabisze w upale dnia. Widziałem, jak zbiera chleb przyprawowy wypieczony na rozpalonych do czerwoności płytach plastali. Widziałem przejrzystą wodę w kanacie, surową i lśniącą; burza mknęła przez me serce. Sabiha pije kawę i je. Jej zęby lśnią w cieniu. Widzę, jak wplata taliony wody we włosy. Bursztynowy zapach jej piersi uderza w me najgłębsze zmysły. Wstrząsa mną i przytłacza przez sam fakt swego istnienia”.
Nacisk mnóstwa wspomnień eksplodował w kuli znieruchomiałego czasu. Czuł splatające się ze sobą ciała, odgłosy miłości, rytmy przesycające każde zmysłowe wrażenie, wargi, wilgotny oddech, języki. Gdzieś w głębi wizji kryły się spiralne kształty barwy węgla; czuł ich uderzenia. Jakiś głos błagał: „Proszę, proszę, proszę, proszę…” W lędźwiach nabrzmiewało dorosłe ciało, czuł, jak otwiera usta, jak trzyma w dłoniach kobiece biodra, wreszcie doznaje ekstazy, odprężenia, przewlekającej się błogości.
Och, jak słodko byłoby to rzeczywiście czuć!
— Sabiho — szepnął. — Och, moja Sabiho!
Gdy Leto wszedł po posiłku w głęboki trans, dziewczyna wzięła miskę i wyszła, zatrzymując się przy drzwiach, by powiedzieć Namriemu:
— Znowu wołał mnie po imieniu.
— Wracaj i zostań z nim — rzekł Namri. — Muszę znaleźć Hallecka.
Sabiha postawiła misę obok wejścia i wróciła do celi. Usiadła na brzegu pryczy, wpatrując się w pogrążoną w cieniu twarz Leto.