Выбрать главу

Leto przykucnął na szczycie diuny, podziwiając absolutną samotność tego miejsca. Pozwolił wzrokowi błądzić w poszukiwaniu pojawiających się na piachu z charakterystycznym świstem otworów: nieregularności, mogących wskazywać na występowanie przyprawy, bądź aktywność czerwia. Burza wytłoczyła jednak na krajobrazie piętno monotonii. Wyciągnął z torby dudnik, odblokował go i wbił w piach, by przywołać szej-huluda z głębin. Odszedł na bok i zaczął nasłuchiwać.

Musiał długo czekać. Usłyszał stwora, zanim go zobaczył. Odwrócił się ku wschodowi, gdzie odgłos rytego gruntu wprawiał powietrze w drżenie. Czerw dźwignął się z głębi, osypując góry pyłu, pokrywające jego boki. Szara ściana przemknęła obok Leto, który wbił w nią haki i zręcznie wspiął się na górę. Zawrócił czerwia na południe już w chwili wchodzenia nań, pozostawiając za sobą wielki, półkolisty ślad. Bestia nabierała prędkości pod wpływem drażniących haków. Wiatr łopotał szatą Leto.

Czerw należał do rodzaju, który Fremeni nazywali „ryczącymi”. Często zakopywał w piach swe przednie pierścienie i odpychał się ogonem, co wywoływało charakterystyczne, grzmiące dźwięki. Czerw był jednak szybki i gdy natrafili na wiatr wiejący z tyłu, ogniste wyziewy z ogona bestii owiewały Leto potokami żaru, pełnymi kwaśnego odoru.

Gdy stwór zaczął zmierzać na południe, Leto odprężył się. Starał się myśleć o tej podróży jako o cenie, którą trzeba zapłacić za dojście do Złotej Drogi. Niczym Fremeni z dawnych czasów, wiedział, że musi przyjąć nowe obyczaje, by uchronić osobowość przed rozpadem na fragmenty pamięci, by utrzymać w garści szalejących drapieżców z jego duszy. Sprzeczne wyobrażenia, niemożliwe do pogodzenia, musiały zostać wyeliminowane.

„Zawsze nowe — pomyślał. — Zawsze trzeba znajdować nowe nici w wizji”.

Wczesnym popołudniem uwagę Leto przykuła wyniosłość położona nieco na prawo od kursu czerwia. Wkrótce stała się ona wąskim grzbietem, skałą wystającą dokładnie tam, gdzie się jej spodziewał. „Teraz, Namri… Teraz, Sabiho, zobaczymy, jak wasi bracia przyjmują wędrowca” — pomyślał. Przed nim rozciągała się najdelikatniejsza z nici, niebezpieczna bardziej przez swe powaby niż zagrożenia.

Grzbiet skalny przez długi czas zmieniał rozmiary. Momentami robił wrażenie, że to on zbliża się do Leto, a nie Leto do niego.

Zmęczony czerw ustawicznie zbaczał w lewo. Leto ześliznął się po olbrzymim boku, by od nowa rozstawić haki i utrzymać giganta na prostym kursie. Łagodna woń melanżu podrażniła nozdrza jeźdźca: oznaka bogatej żyły. Zobaczył plamy fioletowego piasku tam, gdzie nastąpił wybuch przyprawowy. Musiał trzymać czerwia mocno na wodzy, dopóki nie minęli żyły. Bryza pachnąca silnie wonią cynamonu ścigała ich, dopóki Leto nie nadał bestii nowego kursu, kierując go prosto ku wystającej skale.

Nagle daleko na południu w blechu zamigotały barwy — tęczowy blask czegoś, co pozostawił człowiek. Leto podniósł lornetkę, zgrał soczewki olejowe i zobaczył w oddali błyskające skrzydła szperacza przyprawowego. Jeszcze dalej wielka żniwiarka składała skrzydła jak poczwarka przed otoczeniem się kokonem. Kiedy Leto opuścił lornetkę, żniwiarka zmalała do wielkości plamki. Poczuł się pokonany przez hadhdhab, potężną wszechobecność pustyni. Domyślił się, że łowcy przyprawy dojrzeli go — ciemny punkt między niebem i pustynią: fremeński symbol człowieka. Bez wątpienia wypatrzyli czerwia i teraz będą ostrożni. Będą czekać. Fremeni zawsze byli podejrzliwi przy spotkaniach na pustyni, dopóki nie rozpoznali przyjaciela w przybyszu albo nie upewnili się, że nie stanowi on zagrożenia. Nawet przyjmując subtelne zwyczaje cywilizacji Imperium i jego wyrafinowane zasady, pozostali na pół okiełznanymi dzikusami, przekonanymi, że krysnóż załatwia większość spraw.

„Właśnie to może nas ocalić — pomyślał Leto. — Ta dzikość”.

Szperacz przyprawowy przechylił się na prawo, później na lewo, dając znaki. Wyobraźnia podsunęła Leto obraz ludzi w środku maszyny, wypatrujących czujnie oznak, czy nie mają do czynienia z czymś więcej niż pojedynczym jeźdźcem na samotnym czerwiu.

Leto skierował „wierzchowca” w lewo, przytrzymując go dopóki nie zmienił kursu, a potem szybko ześliznął się po boku i odskoczył. Czerw uwolniony od haków zabawił na powierzchni czas potrzebny na wykonanie kilku oddechów, a następnie zanurzył w piasku przednią część ciała i w tej pozycji znieruchomiał. Oznaczało to, że jechano na nim zbyt długo.

Leto odwrócił się od czerwia: on tu zostanie. Szperacz okrążał gąsienik, wciąż dając znaki skrzydłami. Zapewne byli to opłacani przez przemytników renegaci, obawiający się nowoczesnych środków komunikacji. Łowcy, którzy trafili na żyłę przyprawy. O tym właśnie świadczyła obecność gąsienika.

Szperacz jeszcze raz okrążył żniwiarkę, przechylił skrzydła, wyszedł z kręgu i skierował się wprost na Leto. Chłopiec rozpoznał ornitopter lekkiego typu, który na Arrakis sprowadził jego dziadek. Pojazd okrążył go, przeleciał wzdłuż diuny, na której stał Leto, i zszedł w dół pod wiatr. Wylądował dziesięć metrów dalej, podnosząc tuman kurzu. Drzwiczki rozchyliły się na tyle, by wypuścić pojedynczą postać w ciężkiej, fremeńskiej szacie, z symbolem włóczni na prawej piersi.

Fremen podchodził powoli, dając im obojgu czas na przyglądnięcie się sobie nawzajem. Mężczyzna miał oczy barwy indygo — skutek przyprawy. Maska filtrfraka skrywała mu dolną połowę twarzy, a kaptur specjalnie nasunięty był głęboko na czoło, by osłonić brwi. Ruch szaty zdradzał, że w dłoni dzierży pistolet maula.

Fremen zatrzymał się dwa kroki od Leto.

— Przychylności losu dla nas wszystkich — rzekł Leto. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, badając pustkę, a następnie wrócił spojrzeniem do Leto. Jego głos tłumiła maska filtrfraka.

— Co tu porabiasz, dziecino? Starasz się być korkiem w dziurze po czerwiu?

Leto znów użył tradycyjnej fremeńskiej formuły:

— Pustynia jest mym domem.

— Wenn? — zapytał z naciskiem mężczyzna. Skąd przybywasz?

— Wędruję na południe. Wyruszyłem z Dżekaraty. Mężczyzna ryknął nagłym śmiechem.

— Dobrze, Batighu! Jesteś najdziwniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem w Tanzerouft.

— Nie jestem Małym Melonem — odpowiedział Leto, nawiązując do nazwy „Batigh”. To określenie zawierało niemiłe podteksty. Mały Melon ofiarowywał wodę każdemu znalazcy na skraju pustyni.

— Nie wypijemy cię, Batighu — odparł mężczyzna. — Nazywam się Muriz. Jestem arifem tego taifu. — Wskazał ruchem głowy na gąsienik przyprawowy.

Leto zauważył, w jaki sposób ów człowiek nazwał się sędzią grupy i określił innych słowem „taif”, oznaczającym bandę lub towarzystwo. To nie było ichwan, braterstwo. Na pewno płatni renegaci. Znalazł nić, której potrzebował.

Gdy chłopak wciąż milczał, Muriz zapytał:

— Masz jakieś imię?

— Batigh wystarczy. Murizem wstrząsnął śmiech.

— Nie powiesz mi, dlaczego tu jesteś?

— Szukam śladów stóp czerwia — odparł Leto, używając religijnej frazy, wyjaśniającej, że był w hadżdż do własnej ummy, czyli osobistego objawienia.

— Taki młody? — zapytał Muriz. Potrząsnął głową. — Nie wiem, co z tobą zrobić. Widziałeś nas.

— Cóż widziałem? — odpowiedział pytaniem Leto. — Mówiłem o Dżekaracie, a ty nie zareagowałeś.