— Czy ojciec mnie nie rozpozna? — zapytał Leto.
— Aaach — powiedział Muriz. — Więc i tego się dowiedziałeś, co? Ale… — Przerwał, potrząsnął głową. — Mój syn jest jego przewodnikiem. Mówi, że wy dwaj nigdy się nie… Skąd możesz…
— Więc nie wierzycie, że Muad’Dib odczytuje przyszłość! — stwierdził Leto.
— Oczywiście, że wierzymy! Ale on mówi o sobie, że… — Muriz znowu przerwał.
— I myślisz, że Muad’Dib nie wyczuwa waszej nieufności? — zadrwił Leto. — Zjawiłem się we właściwym miejscu, o właściwej porze, by cię spotkać, Muriz. Wiem o tobie wszystko, bo widziałem cię… i twojego syna. Wiem, za jak bezpiecznych się uważacie, jak szydzicie z Muad’Diba, jak spiskujecie, by utrzymać to maleńkie poletko pustyni. Ale ona jest beze mnie zgubiona, Muriz. Zgubiona na zawsze. Proces transformacji na Diunie zaszedł zbyt daleko. Mój ojciec prawie utracił zdolność obserwowania wizji, więc możecie się zwrócić tylko do mnie.
— Ten ślepiec… — Muriz zatrzymał się i przełknął ślinę.
— Wróci wkrótce z Arrakin — przerwał Leto — i wtedy przekonamy się, czy jest ślepy. Jak daleko odszedłeś od dawnych fremeńskich obyczajów, Muriz?
— Co?
— On jest w stosunku do was Wadquiyas. Twoi ludzie znaleźli go na pustyni i przyprowadzili do Szulochu. Był bardzo cennym znaleziskiem! Droższym niż żyła przyprawy! Wadquiyas! Mieszkał z wami, jego woda zmieszała się z wodą plemienia. Jest częścią Rzeki Ducha. — Leto przycisnął silnie nóż do szyi Fremena. — Ostrożnie, Muriz. — Podniósł lewą dłoń do twarzy mężczyzny.
Wiedząc, co Leto zamierza, Muriz zapytał:
— Dokąd pójdziesz, jeżeli zabijesz nas obu?
— Z powrotem do Dżekaraty.
Chłopiec przycisnął poduszkę kciuka do ust Muriza.
— Gryź i pij, Muriz. Rób to albo giń. Fremen zawahał się, a potem wpił gwałtownie zęby w ciało. Leto obserwował gardło mężczyzny: widział, jak zwiera się przy połykaniu. Wyciągnął nóż i podał go Murizowi.
— Wadquiyas — rzekł. — Musiałbym obrazić plemię, zanim mógłbyś zabrać moją wodę. Muriz pokiwał głową.
— Twój pistolet jest tam. — Leto wskazał podbródkiem.
— Ufasz mi teraz?
— Jakże inaczej mógłbym żyć z wygnańcami?
Znowu spostrzegł chytre spojrzenie w oczach Fremena, lecz tym razem było w nim coś oceniającego, rozważającego korzyści. Mężczyzna schylił się, podniósł pistolet maula i wrócił do stopni przy skrzydle.
— Chodź — powiedział. — Zbyt długo grzebaliśmy się w legowisku czerwia.
Przyszłość przyszłowidzenia nie zawsze może być ujęta w reguły przeszłości Nici Istnienia splatają się podług wielu nie znanych praw. Przyszłowidcza przyszłość narzuca własne reguły. Nie zastosuje się do poleceń Zensunnitów ani do rozkazów nauki. Przyszłowidzene buduje względnie spójną całość. Wymaga udziału w niej każdej chwili, zawsze ostrzegając, że nie można w tkaninę przeszłości wpleść dowolnej nici.
Muriz nadlatywał nad Szuloch, kierując ornitopterem z wyćwiczoną nonszalancją. Leto, usadowiony obok niego, czuł za plecami groźną obecność Behaletha. Swoje działanie opierał teraz na zaufaniu i słabej nitce wizji. Jeżeli one zawiodą, Allahu akbahr. Czasami trzeba podporządkować się wyższemu ładowi.
Skarpa Szulochu wywierała silne wrażenie. Jej anominowa obecność świadczyła o rozdaniu wielu łapówek, wielu mordach i o wielu przyjaciołach na wysokich stanowiskach. Leto dostrzegł centrum Szulochu mieszczące się w niecce otoczonej zboczami, z rozbiegającymi się ślepymi wąwozami, prowadzącymi donikąd. Gęste zarośla cieniołuski i krzewów solnych okalały niższe partie skał, natomiast zewnętrzny pierścień palm wachlarzowych wskazywał na obfite źródła wody w okolicy. Dookoła pni palm zbudowano nędzne budyneczki o dachach z krzewów i włókna przyprawowego. Domki wyglądały jak zielone guziki, rozrzucone na piasku. Tu żyli zapewne wygnańcy spośród wygnańców, ci, których nie mogło spotkać nic gorszego niż śmierć.
Muriz wylądował w panwi u stóp jednego z kanionów. Na piachu, dokładnie przed ornitopterem, stała pojedyncza chata, sklecona z sałaty pustynnej, winorośli i liści bejato, pokrytych sfilcowanym przez upał włóknem przyprawowym. Oto replika pierwszych, niezdarnych filtrnamiotów, mówiąca o degradacji niektórych spośród tych, którzy żyli w Szulochu. Leto domyślał się, że budowla traciła wilgoć i musiała być nawiedzana nocą przez natrętne, gryzące owady z pobliskich zarośli. Więc w takich warunkach mieszkał jego ojciec. Biedna Sabiha. Tu czekała ją jej kara.
Na polecenie Muriza Leto wysiadł z ornitoptera i podszedł ku chacie. Wśród palm widział wielu ludzi pracujących w wąwozie. Obdarci, chudzi, nieśmiało rzucali ukradkowe spojrzenia na niego i na ornitopter. Leto dojrzał za pracującymi skalny brzeg kanatu i uzyskał odpowiedź na pytanie, skąd się bierze wyczuwalna wilgoć w powietrzu: był to otwarty zbiornik wodny. Mijając chatę zobaczył, że jest tak nędzna, jak tego oczekiwał. W kanacie kłębiła się ławica ryb drapieżnych. Pracujący, unikając jego spojrzenia, dalej oczyszczali z piachu drogę do wąwozu. Do Leto zbliżył się Muriz i powiedział:
— Stoisz na granicy między rybą a czerwiem. W każdym wąwozie jest jeden z nich. Otwarto kanat i teraz usuwamy ryby, by przyciągnąć piaskopływaki.
— Zagrody — rzekł Leto. — Oczywiście. Sprzedajecie piaskopływaki i czerwie poza planetę.
— Ulegliśmy sugestii Muad’Diba!
— Wiem, ale żaden z czerwi ani piaskopływaków nie przeżyje długo poza Diuną.
— Jeszcze nie teraz — odparł Muriz. — Ale pewnego dnia…
— Nigdy, nawet za dziesięć tysięcy lat — powiedział Leto i odwrócił się, by obserwować zmieszanie na twarzy Muriza. Pytania przepływały po niej jak woda w kanacie. Czy syn Muad’Diba naprawdę potrafił przewidzieć przyszłość? Niektórzy wciąż wierzyli, że Muad’Dib to czynił, ale… Jak można być pewnym czegoś takiego?
Po chwili Muriz odwrócił się i poprowadził chłopca w stronę chaty. Otworzył nędzne grodzie drzwiowe i gestem zaprosił Leto do środka. Pod przeciwległą ścianą paliła się lampa na olej przyprawowy, a pod nią plecami do drzwi przykucnęła drobna postać. Płonący olej wydzielał gęsty zapach cynamonu.
— Przysłali nową niewolnicę, by troszczyła się o sicz Muad’Diba — zaszydził Muriz. — Jeżeli będzie dobrze służyła, może przez jakiś czas zatrzymać swą wodę. — Zwrócił się twarzą w kierunku Leto. — Niektórzy myślą, że nie należy brać takiej wody. Ci Fremeni w koronkach zawalają miasta stertami śmieci! Sterty śmieci! Czy kiedykolwiek wcześniej widziano sterty śmieci na Diunie? Gdy już dostajemy kogoś takiego jak ta… — wskazał na postać przy lampie -… są oni zazwyczaj na pół zdziczali ze strachu, straceni dla własnego gatunku: nigdy nie akceptowani przez prawdziwych Fremenów. Rozumiesz mnie, Leto-Batighu?
— Rozumiem cię.
Klęcząca postać nie poruszyła się.
— Mówisz o prowadzeniu nas — kontynuował Muriz. — Fremenów prowadzą ludzie, którzy przelewali krew. Do czego byś nas poprowadził?
— Do Kralizeku — odparł Leto, z uwagą wciąż skupioną na klęczącej postaci.
Muriz popatrzył na niego krytycznym wzrokiem.
Kralizek? Ależ to więcej niż wojna czy rewolucja. Znaczyło: Atak Huraganu. Słowo zaczerpnięte z najdawniejszych fremeńskich legend: bitwa na krańcu wszechświata. Kralizek?
Fremen przełknął gwałtownie ślinę. Jak trudno jest wyczuć tego pędraka! Odwrócił się do klęczącej postaci.