— Bardzo dobrze. Zatem Agarves…
— Powiedziałam: nie!
Stary baron umilkł, ale poczuła narastający ból głowy. Kiedyś sprawił, że miotała się w okropnej męce. Dziś zdecydowała się mu oprzeć.
— Jeżeli nie przestaniesz, wezmę środki nasenne — ostrzegła. Wiedział, że mówi poważnie. Ból stopniowo ustąpił.
— Bardzo dobrze — rzekł w rozdrażnieniu. — Zatem innym razem.
— Innym razem — zgodziła się.
Tyś rozdarł piach swą siłą, tyś złamał karki smokom pustyni Tak, ujrzałem cię jako bestię z diun wychodzącą: miałeś dwa rogi jako baranek, aleś niczym smok przemawiał.
To było proroctwo, które nie mogło się już zmienić: nici wizji stawały się sznurem, dzięki któremu Leto wydawało się, że zna całe swoje życie. Spojrzał na cienie zachodu nad Tanzerouft. O sto siedemdziesiąt kilometrów na północ leżała Stara Szczerba: głęboka, wijąca się rozpadlina w Murze Zaporowym, przez którą pierwsi Fremeni wyszli na pustynię.
Nie miał już żadnych wątpliwości. Wiedział, dlaczego stoi tu, na piasku, samotnie, a mimo to czuje, że do niego należy ów pustynny kraj, że musi on spełnić jego wolę. Gdzieś była cięciwa łącząca go z ludzkością i jej głęboką potrzebą pełnego ładu, nadającego sens życiu. Wszechświata rozpoznawalnych regularności, tkwiących w nieskończonej zmianie.
„Znam ten wszechświat”.
Czerw, na którym tu przybył, wynurzył się na dźwięk rytmicznego tupania stopą i natychmiast zamarł jak posłuszny rumak. Leto wskoczył na jego grzbiet i z pomocą wzmocnionych błoną rąk podważył przednią krawędź pierścienia bestii, by zmusić ją do wędrówki po powierzchni. Czerw wyczerpał zapas sił po całonocnym pędzie na północ. Jego krzemowo-siarkowa wewnętrzna fabryka pracowała pełną mocą, wyrzucając hojnie obłoki tlenu. Czasami „wydechy” stwora przyprawiały Leto o zawrót głowy, wypełniając jego umysł dziwnymi doznaniami. Refleksyjna, zapętlająca się subiektywność wizji zmuszała go do przeżycia od nowa partii terrańskiej przeszłości i porównania jej z tym, czego obecnie doznawał.
Rozumiał, jak bardzo oddalił się od wszystkiego, co ludzkie. Skuszona przyprawą błona również nie była już piaskopływakami. Rzęski wpełzły w ciało chłopca, tworząc zupełnie nową istotę.
„Widziałeś to, ojcze, i odrzuciłeś” — pomyślał.
Leto doskonale pojmował, co ludzkość zawdzięczała Paulowi i dlaczego.
„Muad’Dib umarł od przyszłowidzenia”.
Ale Paul Atryda przeszedł z wszechświata rzeczywistości w Alam al-Mithal, gdzie wciąż żył, uciekłszy od metamorfozy, na którą zdecydował się jego syn.
Leto przykucnął na piasku, z twarzą zwróconą ku północy. Oczekiwany czerw miał nadejść z tego kierunku, a na jego grzbiecie powinno jechać dwóch ludzi: młody Fremen i pewien ślepiec.
Stadko nietoperzy przeleciało nad głową Leto, skręcając ku południowemu wschodowi. Doświadczony Fremen potrafił gołym okiem wyznaczyć ich kurs powrotny i w ten sposób dowiedzieć się, gdzie znajduje się ich schronienie. Jednakże Kaznodzieja unikałby tego miejsca. Podążył do Szulochu, gdzie wytępiono dzikie nietoperze, by nie zdradziły obcym kryjówki przemytników.
Czerw zamajaczył na horyzoncie jako ciemny punkt pomiędzy pustynią a pomocnym niebem. Matar, deszcz piasku, spadł z dużych wysokości nie podtrzymywany przez zamierającą burzę, na kilka minut zasłaniając widok.
Poza linią chłodu u podnóża wydmy, za którą przycupnął Leto, poczęła się gromadzić nocna, nietrwała wilgoć. Wyczuwał ją nozdrzami. Nie musiał szukać wysięków i haust-studni. Dzięki genom fremeńskiej matki posiadał obszerniejsze jelito grube, wychwytujące wodę ze wszystkiego, co przez nie przechodziło. Jego żywy filtrfrak również magazynował cząsteczki wilgoci. Nawet teraz, gdy chłopiec siedział, ta część błony, która dotykała piasku, wyciągała swe pseudopodia-rzęski, by łowić dostępne ergi energii.
Leto obserwował zbliżającego się czerwia. Młodzieniec-przewodnik musiał już go zauważyć, spostrzec ciemną plamę na szczycie wydmy. Jeździec na czerwiu nie mógł z takiej odległości w żaden sposób określić charakteru obcego obiektu. Fremeni wypracowali specjalny zestaw czynności na ewentualność tego typu spotkania. Wszystko, co napotkali, traktowali jako niebezpieczeństwo. W tej sytuacji reakcja młodego przewodnika nie była zagadką.
Zgodnie z oczekiwaniem czerw zmienił nieco trasę, kierując się wprost na Leto. Fremeni często wykorzystywali wielkie bestie jako potężną broń. Czerwie pomogły pobić Szaddama pod Arrakin. Ten stwór jednakże sprzeciwił się woli jeźdźca. Zatrzymał cielsko dziesięć metrów przed Leto i żadne próby poganiania nie posunęłyby go o ziarenko piasku dalej.
Leto wstał, czując, jak rzęski na pośladkach błyskawicznie chowają się w błonę. Uwolnił usta i zawołał:
— Achlan, wasachlan! — Witaj, dwakroć witaj!
Ślepiec stał wyprostowany na grzbiecie czerwia, jego dłoń spoczywała na barku młodzieńca. Głowę trzymał wysoko, patrząc gdzieś nad Leto, jakby chciał wywęszyć niebezpieczeństwo. Zachód słońca kładł pomarańczowy blask na jego czoło.
— Kto to? — zapytał, potrząsając ramieniem przewodnika. — Dlaczego się zatrzymaliśmy?
Młodzieniec spojrzał z lękiem na Leto i powiedział:
— Spotkaliśmy kogoś samotnego na pustyni. Dziecko, sądząc po wyglądzie. Próbowałem skierować na niego czerwia, ale ten nie chce iść naprzód.
— Dlaczego mnie nie poinformowałeś? — zapytał z naciskiem ślepiec.
— Myślałem, że to tylko samotny wędrowiec! — zaprotestował przewodnik. — Ale on okazał się demonem.
— Powiedziane, jak przystało na syna Dżekaraty — rzekł Leto. — A ty, panie, jesteś Kaznodzieją.
— Tak, jestem nim. — W głosie starca usłyszał wyraźny strach.
— To nie ogród — odparł Leto — ale zapraszam was, byście spędzili ze mną noc.
— Kim jesteś? — zapytał ponownie Kaznodzieja. — Jak zatrzymałeś naszego czerwia? — Coś sobie przypomniał, przywołał z pamięci wspomnienie jednej z alternatywnych wizji.
— To demon — ponownie stwierdził przewodnik. — Musimy uciekać z tego miejsca, w którym nasze dusze…
— Bądź cicho! — zagrzmiał Kaznodzieja.
— Jestem Leto Atryda — rzekł chłopiec. — Wasz czerw zatrzymał się, bo tak mu rozkazałem.
Kaznodzieja czekał nieruchomo, w milczeniu.
— Chodź, ojcze — zaprosił Leto. — Zejdź z czerwia i spędź ze mną noc. Dam ci słodki syrop do picia. Widzę, że wy też macie fremsaki wypełnione żywnością i literjonami wody. Podzielimy się naszymi bogactwami.
— Leto to jeszcze dziecko — zaprotestował Kaznodzieja. — Powiadają, że zginął na skutek knowań Corrinów.
— Znasz mnie, panie — rzekł Leto. — Jestem mały, jak przystało na wiek, w którym i ty byłeś, ale doświadczenia odziedziczyłem po przodkach, a głos wyszkoliłem.
— Co robisz tu, na Wewnętrznej Pustyni? — zapytał Kaznodzieja.
— Bu dżi — odparł Leto. Nic z niczego; tak brzmiała odpowiedź zensunnickiego wędrowca; kogoś, kto działał w harmonii z otoczeniem.
Kaznodzieja potrząsnął ramieniem przewodnika.
— Czy on jest dzieckiem? Naprawdę dzieckiem?
— Aiya — rzekł młodzieniec, wpatrując się w Leto z lękliwą uwagą. Głębokie westchnienie wstrząsnęło Kaznodzieją.
— Nie… — wyszeptał.
— To demon w postaci dziecka — dodał przewodnik.
— Spędźcie tutaj noc — wskazał Leto.