— Zrobimy, jak mówi — rzekł Kaznodzieja. Zdjął rękę z barku przewodnika, ześliznął się po boku czerwia i precyzyjnie zeskoczył na piach. Odwracając się, powiedział: — Wyślij czerwia z powrotem w piach. Jest zmęczony i nie będzie nas niepokoił.
— Czerw się nie ruszy — powiedział młodzieniec.
— Ruszy się — rzekł Leto — ale jeśli spróbujesz na nim uciec, pozwolę mu, by cię pożarł. — Przeszedł na bok, poza zasięg zmysłów bestii, wskazując kierunek, z którego przybyli: — Tamtędy.
Młodzieniec podrażnił pierścień czerwia, ściągając hak tam, gdzie utrzymywał on otwarty segment stworzenia. Czerw powoli zaczął skręcać.
Podążając za głosem chłopca, Kaznodzieja wspiął się po zboczu wydmy i stanął dwa kroki od niego. Pewność, z jaką to zrobił, przekonała Leto, że będzie miał trudny orzech do zgryzienia. W tym miejscu rozchodziły się ich wizje.
— Zdejmij maskę kombinezonu, ojcze — rzekł.
Kaznodzieja usłuchał, odrzucając fałd kaptura i zdejmując osłonę ust.
Znając własny wygląd, Leto dopatrzył się wielu podobieństw w twarzy starca. Jej rysy tworzyły niezaprzeczalną jedność, przekaz genów bez ostrych ograniczeń, które pochodziły z dni śpiewu, z dni pluskania się w wodzie, z czasów spędzonych na Kaladanie. Teraz znajdowali się wśród zapadającej na Diunie nocy.
— Słusznie zrobiłeś, ojcze — powiedział Leto, spoglądając w lewo, gdzie dostrzegł młodego przewodnika, posuwającego się ku nim z trudem z miejsca, w którym zostawił czerwia.
— Mu zeim — rzekł Kaznodzieja, wykonując gwałtowne gesty lewą dłonią. To nic dobrego.
— Koolish zein — odparł łagodnie Leto. To wszelkie dobro, jakie kiedykolwiek możemy osiągnąć. I dodał w Chakobsa, języku walki Atrydów: — Tu jestem i tu pozostanę! Nie możemy o tym zapominać, ojcze.
Kaznodzieja zasłonił obiema dłońmi puste oczodoły, demonstrując dawno nie używany gest.
— Oddałem ci kiedyś wzrok moich oczu i zabrałem twoje wspomnienia — kontynuował Leto. — Byłem z tobą tam, gdzie się ukrywałeś.
— Wiem. — Kaznodzieja opuścił dłonie. — Poznajesz?
— Nazwałeś mnie na cześć człowieka, który dołączył to do naszego herbu — powiedział Leto. — J’y suis, j’y reste! Kaznodzieja westchnął głęboko.
— Jak daleko zaszła przemiana? Co ze sobą zrobiłeś?
— Moja skóra nie jest już moją, ojcze. Kaznodzieja zadrżał.
— Zatem wiem, jak mnie odszukałeś.
— Tak, znalazłem w pamięci miejsce, w którym nigdy nie przebywało moje ciało — rzekł Leto. — Pragnąłem spotkać się z ojcem.
— Nie jestem twoim ojcem. Jestem tylko jego nędzną kopią, szczątkiem. — Odwrócił głowę w kierunku odgłosów wydawanych przez zbliżającego się przewodnika. — Nie poszukuję wizji przyszłości.
Gdy mówił, ciemność spowiła pustynię. Gwiazdy zalśniły nad nimi, i Leto również zwrócił twarz ku nadchodzącemu przewodnikowi.
— Subakh ul kuhar! — zawołał do młodzieńca. Dobrze się miewasz?
Po chwili nadeszła odpowiedź:
— Subakh un nar!
Kaznodzieja ostrzegł matowym szeptem:
— Ten młody Assan Tariq jest niebezpieczny.
— Wszyscy spośród Wygnańców są niebezpieczni — odparł Leto. — Ale nie dla mnie.
— Jeżeli tak wygląda twoja wizja, nie będę jej dzielił — rzekł starzec.
— Może nie masz wyboru — zasugerował Leto. — Jesteś w fil-haquiqua. W rzeczywistości Jesteś Abu Dhur — Ojcem Nieskończonych Ścieżek Czasu.
— Nie jestem niczym więcej, niż przynętą w pułapce — odparł gorzkim głosem Kaznodzieja.
— Alia już połknęła przynętę — rzekł Leto. — Ale smak kąska wyraźnie nie przypadł jej do gustu.
— Nie możesz tego zrobić! — syknął Kaznodzieja.
— Za późno. Moja skóra nie jest moją własną.
— Być może znajdzie się jeszcze dla ciebie jakiś ratunek…
— Za późno. — Leto przekrzywił głowę na bok. Słyszał, jak Assan Tariq wspina się ku nim po zboczu wydmy.
— Witaj, Assanie Tariqu z Szulochu — krzyknął.
Młodzieniec zatrzymał się na zboczu poniżej Leto. Gdy tak stał, wyglądał jak ciemny cień w świetle gwiazd. W układzie jego ramion, w sposobie, w jaki wyciągał głowę, brakowało zdecydowania.
— Tak — rzekł Leto. — Jestem tym, który uciekł z Szulochu.
— Gdy usłyszałem… — zaczął Kaznodzieja. I znowu powtórzył: — Nie możesz tego zrobić!
— Już to robię. Co za problem, jeżeli jeszcze raz oślepniesz?
— Myślisz, że się boję? — zapytał Kaznodzieja. — Nie widzisz, jakiego wspaniałego przewodnika mi przydzielono?
— Widzę. — Leto znów odwrócił się do Tariqa. — Nie słyszałeś mnie, Assanie? Jestem tym, który uciekł z Szulochu.
— Jesteś demonem — rzekł drżącym głosem młodzieniec.
Chłopiec poczuł, jak miedzy nim i ojcem narasta napięcie. Wszystko wokół przybrało formę gry cieni, projekcji czystej nieświadomości. Rzeczywistość zaczęła się cofać pod naporem obcych sił, w odwrotnym porządku przestawiających elementy wizji jego ojca.
Tariq był świadom toczącej się walki wizji. Zszedł kilka kroków w dół zbocza.
— Nie możesz kontrolować przyszłości — szepnął Kaznodzieja, a dźwięk starczego głosu drżał od wysiłku, jak gdyby mężczyzna dźwigał na barkach wielki ciężar.
Między ojcem i synem powstawał dysonans. Była to część determinacji, z którą borykało się całe życie Leto. Albo on, albo jego ojciec będzie musiał wkrótce wybrać zwycięską wizję. Ojciec miał rację: usiłując przyjąć absolutną kontrolę nad wszechświatem, stwarzał broń, która w ostatecznym starciu pomagała jego wrogowi odnieść zwycięstwo. Wybranie wizji i radzenie sobie z nią wymagało balansowania na cienkiej, napiętej linie bycia Bogiem, po obu krańcach której znajdowała się kosmiczna samotność. Żaden z rywali nie próbował wycofać się w stan śmierci — jako wybawienia od paradoksu. Obaj znali wizje i ich zasady. Kolejno umierały dawne złudzenia. Gdy jeden współzawodnik wykonywał ruch, drugi mógł odpowiedzieć tylko kontrposunięciem. Nie znali żadnych bezpiecznych miejsc. Obaj mogli polegać jedynie na desperackiej, samotnej odwadze. Leto miał przewagę w dwóch punktach: wybrał drogę, z której nie było powrotu, i przyjął na siebie jej straszliwe konsekwencje. Natomiast Paul wciąż miał nadzieję, że istnieje sposób wycofania się, i nie podejmował ostatecznej decyzji.
— Nie wolno ci! Nie wolno ci! — chrypliwym głosem powtarzał Kaznodzieja.
„Rozumie moją przewagę” — pomyślał Leto.
Odezwał się tonem zachęcającym do dyskusji, maskując napięcie:
— Nie żywię płomiennej wiary w prawdę, żadnej wiary poza tą, którą tworzę — rzekł. Wyczuł, jak między nim a jego ojcem przebiegła jakaś iskra, coś, co potwierdzało jego wiarę w siebie. Zrozumiał, że oto pozostawił swój pierwszy znak na Złotej Drodze. Pewnego dnia te znaki, dar istoty nie będącej już wtedy człowiekiem, przemówią, ukazując, jak się nim stać. Pozostawianie ich było jednak aktem odwagi. Czuł, ile spośród wypełniających go osobowości to hazardziści, gdy gotował się do gry o najwyższą stawkę.
Wciągnął nozdrzami powietrze, szukając znaku, na który obaj z ojcem czekali. Nasuwało się jedno pytanie: czy ojciec ostrzeże przewodnika?
W tej chwili poczuł charakterystyczny zapach ozonu, zdradzający aktywizację tarczy. Tariq, wierny rozkazom Wygnańców, postanowił zabić obu niebezpiecznych Atrydów, nie wiedząc nawet, jaki los zgotowałby światu.
— Nie! — szepnął Kaznodzieja.