Выбрать главу

– Bo już nie pracuje. Odszedł trzy miesiące temu.

– Dlaczego?

– Nie mam pojęcia.

– Zniknął? – spytał z niedowierzaniem Bourne. – Tak po prostu?

– Na to wygląda, chociaż w dzisiejszych czasach to nieprawdopodobne.

Bourne zamknął oczy.

– Nie, nie, to niemożliwe. On musi gdzieś być.

– W takim razie…

– Schiffer nie zniknął – przerwał mu Bourne. – "Zniknęli go". Zawodowcy.

Musi znaleźć się w Budapeszcie możliwie jak najszybciej. Jedynymi tropem był teraz klucz do pokoju w hotelu Dunabius Grand na Wyspie Świętej Małgorzaty.

Zerknął na zegarek. Czas uciekał. Trzeba działać. Już zaraz. Teraz.

– Jacques, dzięki, że nadstawiałeś za mnie karku.

– Przykro mi, że zdołałem się dowiedzieć tylko tyle. – Robbinet jakby się zawahał. – Jason…

– Tak?

– Bonne chance.

Bourne schował telefon do kieszeni, otworzył stalowe drzwi i wyszedł na płytę lotniska. Chmury były ciemne i niskie, padający deszcz wyglądał na tle jaskrawych świateł jak srebrzysta kurtyna, zagłębieniami w asfalcie płynęły błyszczące strugi wody. Lekko pochylony ruszył pod wiatr zdecydowanym krokiem człowieka, który zna się na swojej robocie i chce ją wykonać szybko, sprawnie i dokładnie. Obszedł nos samolotu, kilka metrów dalej zobaczył otwartą ładownię. Pompiarz właśnie skończył tankowanie i wyjął dyszę z wlewu.

Kątem oka Jason dostrzegł jakiś ruch z lewej strony. Drzwi do terminalu numer cztery otworzyły się gwałtownie i wypadło z nich kilkunastu pracowników ochrony lotniska z bronią gotową do strzału. Ralph musiał otworzyć kłódkę – czasu było coraz mniej. Nie zwalniając kroku, Bourne spokojnie szedł w tym samym kierunku. Był już prawie przy luku ładowni, gdy usłyszał głos pompiarza:

– Hej, stary, która jest? Zegarek mi stanął.

Jason odwrócił głowę i momentalnie rozpoznał azjatyckie rysy twarzy człowieka w kapturze. Chan trysnął mu w oczy strumieniem lotniczego paliwa. Dławiąc się i krztusząc, oślepiony Bourne odruchowo podniósł ręce.

Chan pchnął go na śliską burtę samolotu, zadał dwa silne ciosy, jeden w splot słoneczny, drugi w skroń, i gdy pod Jasonem ugięły się nogi, wepchnął go do ładowni.

Szedł ku niemu ładunkowy. Chan podniósł rękę.

– Zamykam! – krzyknął.

Miał szczęście, bo w rzęsistym deszczu trudno było rozpoznać kombinezon, mundur czy twarz. Ładunkowy podziękował mu gestem ręki i zawrócił, ciesząc się, że może wreszcie uciec pod dach. Chan zatrzasnął i zaryglował luk, wskoczył do szoferki i odprowadził cysternę nieco dalej, żeby nie wzbudzała podejrzeń.

Ochroniarze, których zauważył Bourne, szli wzdłuż rzędu samolotów. Dawali znaki pilotom. Chan skrył się za kadłubem transportowca, otworzył luk i wszedł do środka. Bourne stał już na czworakach ze zwieszoną głową. Zaskoczony tym, że tak szybko doszedł do siebie, Chan mocno kopnął go w żebra. Bourne jęknął głucho, upadł i chwycił się za bok.

Azjata wyjął kawałek kabla. Przycisnął głowę Bourne'a do podłogi i związał mu z tyłu ręce. W szumie deszczu usłyszał krzyk ochroniarzy, którzy kazali pilotom pokazać identyfikatory. Zostawiwszy unieruchomionego Bourne'a, Chan szybko zamknął luk.

Przez kilka minut siedział po turecku w ciemnej ładowni. Bębnienie deszczu w kadłub samolotu przypominało mu dźwięk tam- tamów w dżungli. Ilekroć je słyszał, robiło mu się niedobrze. W jego trawionym gorączką mózgu odgłos ten brzmiał jak ryk samolotowych silników, jak szaleńczy świst powietrza wypadającego z dysz podczas stromego lotu nurkowego. Napawał go przerażeniem, bo budził wspomnienia, które z takim trudem zepchnął na samo dno świadomości. Mocno gorączkował i wszystkie zmysły miał wyostrzone do granicy bólu. Zdawał sobie sprawę, że dżungla znowu ożyła, że złowieszczą formacją w kształcie klina ostrożnie zmierzają ku niemu mroczne sylwetki ludzi. Ostatnim świadomym ruchem zdjął z szyi rzeźbionego Buddę, schował go w płytkim, pospiesznie wygrzebanym dołku i przykrył liśćmi. Usłyszał czyjeś głosy i zrozumiał, że o coś go pytają. Wytężył wzrok, żeby zobaczyć ich w szmaragdowym świcie, ale tamci zawiązali mu piekące od potu oczy. Niepotrzebnie. Gdy dźwignęli go z miękkich liści i gałęzi, natychmiast stracił przytomność. Dwa dni później odzyskał ją w obozie Czerwonych Khmerów.

Gdy jeden z nich, niski, trupioblady mężczyzna o zapadniętych policzkach i łzawiącym oku, uznał, że Chan jest zdrowy, rozpoczęło się prze- słuchanie.

Wrzucili go do głębokiego dołu, gdzie roiło się od stworzeń, których nie rozpoznałby nawet dzisiaj. W ciemność ciemniejszą od wszystkiego, co znał. I właśnie ta ciemność, wszechogarniająca i uciskająca skronie niczym złowrogi, stale rosnący ciężar, napawała go największym przerażeniem.

Ciemność podobna do tej w brzuchu transportowca.

"I modlił się Jonasz do Pana, swojego Boga, z wnętrzności ryby,

Mówiąc: Wzywałem Pana w mojej niedoli i odpowiedział mi, z głębi krainy umarłych. Wołałem o pomoc i wysłuchał mojego głosu. Wrzucił mnie na głębię pośród morza i porwał mnie wir; wszystkie twoje bałwany i fale przeszły nade mną…" [2]

Wciąż pamiętał ten fragment z wystrzępionej, poplamionej księgi, której misjonarz kazał mu nauczyć się na pamięć. Potworne! Potworne! Potworne, bo krwiożerczy Khmerzy wrzucili go w głąb piekła, bo modlił się – jeśli myśli lęgnące się w nieukształtowanym umyśle można uznać za modlitwę – o zbawienie. Było to, zanim podetknięto mu pod nos Biblię, zanim zrozumiał nauki Buddy, gdyż od samego początku otaczał go bezkształtny chaos. Pan usłyszał wołanie Jonasza krzyczącego w brzuchu wieloryba, ale jego nie usłyszał nikt. Był w ciemności zupełnie sam, a gdy tamci uznali, że już zmiękł, wyciągnęli go i powoli, z zimnym wyrachowaniem, którego nauczył się dopiero wiele lat później, zaczęli go dręczyć.

Zapalił latarkę i siedząc nieruchomo, spojrzał na Bourne'a. Nagle wyprostował nogę i kopnął go w ramię tak mocno, że Jason przetoczył się na bok, twarzą do niego. Jęknął i zatrzepotał powiekami. Sapnął, zadrżał, wziął głęboki oddech, wciągnął do płuc haust cuchnącego lotniczym paliwem powietrza, gwałtownie drgnął i zwymiotował na podłogę, gdzie leżał, skręcając się z palącego bólu, i gdzie siedział spokojny jak Budda Chan.

– "Zstąpiłem do stóp gór, zawory ziemi na zawsze się za mną zamknęły. Lecz Ty wydobyłeś z przepaści moje życie" – powiedział Azjata. Nie odrywał wzroku od czerwonej, opuchniętej twarzy Jasona. – Wyglądasz ohydnie.

Bourne z trudem podparł się na łokciu. Chan z zimną krwią kopnął go w przedramię. Bourne upadł i spróbował wstać. Chan kopnął go ponownie. Ale gdy Bourne spróbował wstać po raz trzeci, Azjata nie wykonał żadnego ruchu i Jason usiadł na podłodze twarzą do niego.

Na ustach Chana błądził irytująco tajemniczy uśmiech, lecz w jego oczach pojawił się nagle ognisty błysk.

– Witaj, ojcze. Dawno się nie widzieliśmy i już zaczynałem myśleć, że w ogóle się nie spotkamy.

Bourne lekko potrząsnął głową.

– O czym ty mówisz?

– Jestem twoim synem.

– Mój syn ma dziesięć lat.

Oczy Chana gorzały upiornym blaskiem.

– Nie tym. Jestem synem, którego zostawiłeś w Phnom Penh. Bourne poczuł się nagle jak człowiek, którego zbezczeszczono.

– Jak śmiesz! Nie wiem, kim jesteś, ale mój syn Joshua nie żyje. – Wypowiedzenie tych słów dużo go kosztowało, bo znowu nawdychał się benzynowych oparów. Zgiął się wpół i byłby zwymiotował, gdyby miał czym.

– Nie umarłem – odrzekł niemal czule Chan. Nachylił się i posadził Bourne'a prosto. Gdy to zrobił, na jego bezwłosej piersi zakołysał się mały rzeźbiony Budda. – Jak sam widzisz.

вернуться

[2] Wszystkie cytaty biblijne z: Biblia, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1990.