Выбрать главу

Coś było nie tak. Co ona tu, u licha, robiła? Były PGR Kruszewice leżał z dala od innych wsi i głównych szos. Obcy zapuszczali się tu wyjątkowo rzadko. W dodatku nastolatka była nienaturalnie czysta – teraz dopiero to spostrzegł. Białe spodnie, jasna bluzka, peleryna narzucona na ramiona… Nawet strzemiona lśniły jak świeżo wypolerowane. Dziewczyna uderzyła klacz piętami i po chwili zniknęła w ulewie. Z dali dobiegło rżenie jeszcze co najmniej dwu koni.

– Diabli nadali – mruknął, spluwając uroczyście. Stał przez jakiś czas, zastanawiając się, co robić. Tak, o nieoczekiwanym spotkaniu należy powiadomić kogo trzeba… Założył dziurawe gumofilce i poczłapał przez kląskające błoto do sąsiedniego baraku. Józwa, były sołtys, już nie spał. Od samego świtu siedział przy aparaturze. Pomieszczenie, w którym urządził bimbrownię, nie było duże. Kiedyś stał tu zapasowy agregat prądotwórczy. Dym z paleniska uchodził częściowo przez komin, częściowo snuł się po klitce niczym mgły nad norweskim fiordem. Poblask ognia na zakopconych szybach oraz gruba, wieloletnia warstwa sadzy na ścianach nadawały melinie wygląd zbliżony do jaskini Hefajstosa.

Słysząc, że ktoś wszedł, bimbrownik odwrócił w stronę gościa czerwoną gębę pokrytą trzydniowym zarostem. Rozchełstany na piersi, brudny drelich odsłaniał kępy siwych kudłów porastających tors.

– A, to ty – burknął. – Poczekaj, aż skończę… Chłodnica, wymontowana z wraku ciężarówki, hurkotała głucho, a do podstawionego słoika kapał mętny i cuchnący buraczany samogon.

– Czego? – zapytał wreszcie.

Widok przyjaciela odrobinę go zdziwił – Maciej rzadko wstawał z wyrka przed południem.

– Widziałem coś dziwnego… – zaczął opowiadać gość.

Były sołtys słuchał go długo i uważnie.

– Jesienią widziałeś dziedziczkę na rowerze – powiedział. – A teraz to… – Zasępił się.

– Co to znaczy?

– Dobrze nie jest. Coś będzie, a może i nie będzie. – Poskrobał się po zawszonej czuprynie. – Budź Hankę…

– Jestem. – Była brygadzistka stanęła w drzwiach, swoją tuszą wypełniając niemal całą futrynę. – Też nie mogę spać. Coś się dzieje?

Opowiedzieli jej.

– Daj jajko – poleciła, szczerząc krzywe, popsute zęby.

Podreptał w kąt i wydobył jedno z koszyka. Położyła je na blacie i zakręciła zręcznie grubymi jak ogórki paluchami. Potem nadtłukła i wylała do szklanki.

– Żółtko czerwonawe – mruknęła. – Idą zmiany. Pociągnęła samogonu prosto ze słoika, a potem splunęła w palenisko i długo obserwowała płomienie.

– Wraca stare – powiedziała wreszcie uroczyście i z grobową miną. – Poruszyliśmy pajęczą sieć. Dziedziczka przypomniała sobie o nas.

– O, kurde – zaklął Józwa.

Maciej nic nie powiedział, tylko wymknąwszy się chyłkiem, opuścił chatę. Na skraju wsi na drzewie wisiał kawał starej blachy od siewnika. Starzec ujął w dłoń solidną, dębową lagę i zaczął bić na alarm. Skacowany Heniek, dawny traktorzysta, mrużąc zaropiałe oczy, powoli wypełzł na światło dzienne i gnany starym nawykiem powlókł się na placyk przed dawnym biurem.

Więcej mieszkańców Kruszewice nie miały.

* * *

Poranna ulewa pozostawiła po sobie jedynie kałuże. Czerwona kula słońca wisiała nisko na niebie, gdy na szczycie wzgórza stanął Maciej. Ubrany był w waciak, na nogach miał wypchane szmatami gumiaki. W dłoni trzymał krzepko motykę.

Splunął, a potem się przeżegnał. Jego łapy odwykły od takiej roboty, ale posapując, kuł twardą ziemię, aż odsłonił resztki spróchniałej, kwadratowej belki obłożonej wokoło kamieniami. Obejrzał znalezisko, a potem rozejrzał się wokoło. Zachód tam, gdzie nad horyzontem widać dymy Huty. To wschód pewnie po drugiej stronie. Kopał dłuższą chwilę, nim natrafił na starą, przegniłą drewnianą skrzyneczkę. Rozbił ją butem. Z obawą popatrzył na ukryty wewnątrz przedmiot. Wreszcie przemógł się, porwał go w dłoń i szybkim krokiem ruszył w stronę wsi.

Hanka czekała nad stawem.

– Po co żeś tam łaził? – warknęła na jego widok. – Pod krzyżem kopałeś, durniu?

– A co? – wycedził. – Mamy siedzieć z założonymi rękami? Czekać, aż nas dorżną? Gówno. Wykopałem i podłożę jej, jak zacznie tu wściubiać nos.

– A wiesz chociaż, co to jest?

– Wiem – odparł, ale w jego oczach nie było pewności. – Legendy słyszałem…

– Gówno tam wiesz. Ile czasu to masz w kieszeni? Piętnaście minut? – sapnęła ze złością. – Dawaj to natychmiast, zanim biedy napytasz. Bo jak się obudzi…

– Nasza dziedziczka…

– Debilu, nasza dziedziczka jest dziwna, ale jest człowiekiem. To nie jest. Dawaj.

Z wahaniem sięgnął do kieszeni i oddał jej amulet. Hanka zamachnęła się i rzuciła go na środek stawu. Starannie otrzepała dłonie i splunęła z obrzydzeniem.

– Miejmy nadzieję, że nic z tego nie będzie – mruknęła. – Może nie zdążył się ruszyć. A może i tak. – Spojrzała z niepokojem w słońce, które posyłało właśnie na ziemię ostatnie promienie.

* * *

– PGR Kruszewice? – Pracownik Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa rozwinął arkusz mapy sztabowej. – Proszę bardzo. Powierzchnia pól w 1990 roku wynosiła osiemdziesiąt hektarów. Obecnie zapewne wszystko zarosło, od piętnastu lat niczego się tam nie uprawia. Do tego około czterdziestu hektarów lasu i sto hektarów łąk. Ostatnią meliorację przeprowadzono w początkach lat siedemdziesiątych, więc teraz to pewnie bagno…

– Rozumiem. – Kiwnęła głową.

– PGR nastawiony był na uprawę kukurydzy i hodowlę nierogacizny. Przez pięćdziesiąt lat istnienia nie było ani jednego roku, w którym odnotowano by jakiekolwiek zyski. Jeśli akurat obrodziła kukurydza, świnie zdychały na pomór. Gdy świnie przeżyły, kukurydzę szlag trafiał. A jak przypadkiem kiedyś udało się jedno i drugie, jadąca do rzeźni ciężarówka wywróciła się i tuczniki poległy bohaterską śmiercią…

– Rozumiem.

– Do tego zabudowania.

Wyjął z szafy opasłe tomiszcze i długo szukał odpowiednich akt.

– O, proszę, dwa baraki po osiem mieszkań, jeden dodatkowy na biuro. Chlewnia o powierzchni tysiąca metrów kwadratowych w ruinie, fundament obory, silos stalowy na ziarno, ale od co najmniej dziesięciu lat nieużywany, pozostałych silosów brak… Jeszcze jakieś pomieszczenia magazynowe z blachy falistej, o ile ich dawno temu nie rozkradli.

– Rozumiem.

Jej kamienny spokój zaczął działać mu na nerwy.

– Maszyny rolnicze i inwentarz zabrał syndyk. A, no i oczywiście zasoby ludzkie. – Tu skrzywił się niemiłosiernie. – Z czterdziestu dwóch mieszkańców zostało czworo. Reszta wywędrowała, ale nadal jest zameldowana. Wszyscy, którzy tam jeszcze wegetują, są na garnuszku opieki społecznej. Nie podlegają eksmisji z racji wieku lub chorób, wywołanych głównie nałogowym chlaniem…

– Rozumiem. Gdy się chłopom zabiera dziedzica, to takie są skutki. – Jej słowa padały ciężko, jak odlane z ołowiu. – Ile to by kosztowało?

– PGR? Chyba nie chce pani kupić tego chlewu? – zdziwił się.

Przechyliła głowę i popatrzyła na niego spokojnie. Zrozumiał natychmiast. Ona nie żartuje. Uśmiechnął się w duchu, może będzie okazja do drobnego zarobku.

– Sekundkę.