Выбрать главу

Katarzyna syknęła na nią dyskretnie. Kuzynka znowu nieco przesadziła.

– Tak nie wolno – jęknął Heniek. – To nieludzkie. A prawa człowieka to co? Już nam nie przysługują? Odwołamy się do Strasburga! A oni was ustawią.

– A wiecie chociaż, gdzie jest ten Strasburg? – zakpiła.

– Nie musimy nic wiedzieć. Listonosz trafi – mruknął Maciej. – A jaki znaczek nalepić, to na poczcie nam powiedzą!

– I może jeszcze będziecie umieli pozew napisać? – Mało nie parsknęła śmiechem. – A może zrzucicie się po kilka stów na honorarium dla adwokata?

– Nie kpij sobie z prostych ludzi. Szlachetnie urodzonej to nie przystoi – odezwała się Monika po łacinie.

Dziedziczka zacisnęła wargi. Księżniczka miała świętą rację.

– Oczywiście, dopuszczam myśl, że ktoś z was może nie mieć pieniędzy – powiedziała. – Więc postanowiłam, że ci, których nie stać, mogą czynsz odpracować. Spotykacie się jutro o szóstej rano przy ruinach dworu. Każdy ma przynieść własną łopatę. Zgłosicie się u naszej brygadzistki. – Wskazała gestem Monikę. – Powie wam, co macie robić. A jak przez miesiąc wypracujecie więcej niż trzysta złotych, to i wypłata będzie.

– A jak ktoś nie przyjdzie, to ja pójdę po niego. – Księżniczka uśmiechnęła się słodko i znowu strzeliła ssawką. – I nie radzę nikomu zaspać.

– Jeszcze jedno – odezwała się Katarzyna. – Wszystkie bimbrownie będzie trzeba zlikwidować. Cud prawdziwy, że jeszcze się do was policja nie dobrała.

– Eee? – zdziwił się Heniek. – Jak to, zlikwidować?

– Normalnie – mruknęła Stanisława. – A kto przyjdzie pijany do roboty, zostanie dwie godziny dłużej niż pozostali.

Tubylcy milczeli dłuższą chwilę. Przetrawiali w myślach to, co usłyszeli.

Zasiadły do kolacji. Baraczek z płyt nie był duży, dwanaście metrów kwadratowych. Ale na początek wystarczy. Długo mieszkać się w nim nie da, człowiek źle znosi życie w styropianie.

– Generalnie, materiał ludzki kompletnie do kitu – stwierdziła Katarzyna.

– Może uda się ich zmusić, żeby coś zrobili pod batem, ale na nic więcej bym nie liczyła… – westchnęła Stanisława.

– Przestań co chwila wyskakiwać z tą nahajką. Na to są paragrafy. Trzeba raczej użyć kija i marchewki.

– Na walenie kijem pewnie też są? – Monika pogubiła się w niuansach polszczyzny.

Wyjaśniły jej, o co chodzi.

– Poza tym jest ich raptem czworo – dodała agentka.

– Trzeba będzie uzupełnić niedobory. – Alchemiczka w zadumie spoglądała na dolinę.

– Sądzisz, że ktoś zechce iść na wieś na parobka w czasach, gdy rolnictwo jest nierentowne, a ze wsi wszyscy uciekają? – Katarzyna spojrzała na kuzynkę spod oka.

– Każda epoka ma ludzi luźnych, którzy egzystują poza systemem cechowo-feudalnym i dla których wejście w zależności lenne będzie dobrym rozwiązaniem…

– Że co?!

– Gdy byłam młoda, mieliśmy na Ukrainie podobne problemy. Ziemi można było zaorać po horyzont, tylko że do zbiorów i pracy na roli potrzeba wielu rąk. Więc mój ojciec robił po miastach nabór. Zawsze było tam trochę biedoty, uczniowie, którzy nie przeszli przez egzaminy cechowe, żebracy… Nawet beznogich inwalidów można było zatrudnić do przędzenia wełny i lnu.

– I oni zgadzali się, żeby z ludzi wolnych stać się chłopami pańszczyźnianymi? – Agentka wytrzeszczyła oczy.

– A co mieli do stracenia? U nas po kilku latach pracy każdy stawiał własną chałupę, mógł założyć rodzinę, miał chleb i do chleba, hodował jakąś chudobę. A w niedzielę do kościoła szedł w odświętnym ubraniu. Przy zakładaniu nowej wsi jego dzieci mogły liczyć nawet na dwadzieścia lat zwolnienia z wszelkich powinności. Bez trudu znajdowaliśmy chętnych. Żeby nie te ciągłe najazdy, dorobilibyśmy się gigantycznej fortuny.

– Ale pańszczyzna…?

– A teraz niby co jest? Żeby móc żyć, i to często na pół gwizdka, trzeba tyrać jak dziki osioł. Ilu ludzi musi harować za groszowe stawki po kilkanaście godzin na dobę? A podatki? W starożytnym Rzymie niewolnik mógł zatrzymać jedną dziesiątą tego, co zarobił. Dziś wolni ludzie oddają państwu jedną piątą dochodów, czterdzieści jeden procent na ZUS, a od tego, co zostanie, płacą VAT… Jak to nazwać? U nas była taka zasada:

cztery dni odrobku tygodniowo na pańskim polu, dwa dni na swoim.

– I to miało być niby lepsze?! – Katarzyna uśmiechnęła się z przekąsem. – Dwie trzecie czasu harowali na

was.

– Cztery dni od dymu, czyli od chaty – sprecyzowała Stanisława. – Jak ktoś miał czterech synów, to każdy odrabiał po jednym dniu. Czyli tak, jakby dziś płacił sam podatek dochodowy, bez tych wszystkich dodatkowych obciążeń. A rodziny wtedy były liczne. I ośmioro dzieci nie było rzadkością.

– Boję się, że czasy się zmieniły. A wraz z nimi mentalność – mruknęła Katarzyna. – I, co więcej, zmieniły się ambicje. Poza tym przeceniasz naszych bezrobotnych. Owszem, są wśród nich ludzie niezaradni życiowo, ale większość reprezentuje dokładnie ten typ myślenia, co ci tutaj. – Wskazała baraki. – Nie robim, bo się zmęczym. Nie pójdzie taki do łopaty, bo kiedyś był traktorzystą. Jakbyś mu traktor podstawiła, to pewnie by wsiadł.

– Na pewno wielu chciałoby, a nie może znaleźć zajęcia. Dla nich to może być dobra alternatywa.

– Ja nigdy nie miałam problemów ze znalezieniem pracy, ty chyba też nie? – Spojrzała spode łba na kuzynkę. – Monika rzucona w obce środowisko ustawiła się błyskawicznie. I chyba nieźle zarabia…

Stanisława westchnęła.

– Odpowiednio inteligentna i wykształcona jednostka poradzi sobie zawsze – powiedziała. – Ale nie trzymasz dziesięciu milionów ludzi z informatyki czy tłumaczenia tekstów. Poza tym zawsze będzie grupa bardziej pasywna, mniej rozgarnięta. I tacy właśnie potrzebują, żeby ktoś stał nad nimi i mówił od czasu do czasu, co robić. Pańszczyzna jest tu dobrym rozwiązaniem.

– Nie uda ci się.

– Zobaczymy. Przede wszystkim zgłoszę się do kapucynów. Jeszcze nie teraz, jesienią.

– Dlaczego tam? – Nie zrozumiała jej kuzynka.

– Prowadzą szeroką i różnorodną działalność charytatywną. Z pewnością mają trochę podopiecznych rokujących jeszcze jakieś nadzieje. Za dworem uchowały się resztki sadów. Trzeba je odnowić. Za rok obsiejemy pola pszenicą, sprzedamy ziarno i owoce…

– Za owoce kiepsko płacą – zauważyła Katarzyna. – A zboża mamy gigantyczną nadprodukcję. Żeby wyjść na swoje, trzeba by mieć tysiące hektarów szklarni. Tylko że jesteśmy chyba trochę za daleko od Krakowa, żeby skalkulował się transport warzyw. To nie twoja epoka – rzekła bezlitośnie. – W siedemnastym wieku wystarczyło posłać ziarno tratwami do Gdańska i inkasowało się mieszki holenderskich dukatów. Dziś Europa dusi się od nadmiaru żywności.

– Do diaska – zmartwiła się Stanisława.

– Pola nieobsiane, więc na dotacje z Unii też nie możemy chyba liczyć.

– Nie jestem żebraczką, żeby brać pieniądze od Niemców i Francuzów.

Agentka zamyśliła się głęboko.

– Twoja wizja, kuzynko, w zasadzie nie jest zła – powiedziała. – Ale trzeba ją nieco zmodyfikować i dostosować do naszych czasów. Bo coś mi się wydaje, że od siedemnastego stulecia nie zajmowałaś się rolnictwem ani handlem?

– Prowadziłam interesy w Etiopii – zaoponowała Stasia. – Głównie szmugiel broni dla chrześcijańskiej partyzantki w Sudanie, do tego wielbłądy i handel platyną. A i wcześniej nie stroniłam od gospodarki kapitalistycznej. Byłam właścicielką kilku małych fabryczek, gdzie, jak to się mówi, eksploatowałam klasę robotniczą.